Jeśli Belgia to dziwny kraj, Bruksela jest dziwna do kwadratu. Wyobraźcie sobie państwo składające się z części francusko - i flamandzkojęzycznej, trzymające się w całości właściwie trochę na siłę, w cudzysłowie mówiąc dzięki królowi, fladze i reprezentacji piłkarskiej. A pośrodku tkwi sobie niczym żółtko w jajku Bruksela, miasto i cały region stołeczny, centrum rządowe, naukowe, siedziba monarchy i po prostu serce kraju. Więc pomimo że politolodzy od lat wieszczą Belgii rozpad, ta na złość prognostom rozlecieć się nie może. Komu przecież miałaby przypaść stolica - nie tylko państwa ale i całej Europy?
Poznawanie Brukseli rozpocząłem od dzielnicy Anderlecht, kojarzącej się z początku - tak jak pewnie większości z Was - ze słynnym klubem RSC Anderlecht. Bardziej pobożni przypomną sobie również św. Gwidona z Anderlechtu. A jednak dziś dzielnica jest państewkiem imigrantów, niemalże gettem muzułmańsko - afrykańskim. Chcecie dokonać zakupu mięsa halal? Zapraszamy na Anderlecht. Jeśli nie ma się na imię Mohamed, nie posiada wąsów i śniadej karnacji, lepiej więc nie zapuszczać się w tamtejsze uliczki po zmroku. Na szczęście na Anderlechcie jedynie nocowałem, prawdziwe atrakcje znajdują się gdzie indziej. Mijając budynek giełdy, kilka zabytkowych kościołów i mury kamienic pokryte wizerunkami postaci z komiksów (z nich właśnie Belgia słynie!) docieramy na Grand Place, jeden z najbardziej okazałych rynków miejskich na świecie. Znajdziemy tam imponujący ratusz z 1459 r., wspaniałe siedemnastowieczne kamienice czy też "dom króla", gościnną rezydencję monarchów.
Bruksela dzieli się na Górne Miasto i Dolne Miasto. Oczywiście bardziej reprezentacyjną częścią jest to drugie. Od razu zwraca uwagę monumentalna Biblioteka Królewska, nieco wyżej zaś secesyjny budynek "Old England" (obecnie muzeum instrumentów muzycznych), pomnik przywódcy I krucjaty Gotfryda z Bouillon, wreszcie Pałac Królewski, klasycystyczny park i belgijski parlament. Spod pomników Don Kichota oraz kompozytora Béli Bartóka niedaleko już do katedry pw. św. Michała Archanioła i św. Guduli. Niektórzy mówią, że jest to świątynia piękniejsza nawet od paryskiej Notre-Dame. Z pewnością oczy przykuwają witraże, ambona, ołtarz główny i rzeźby patronów. Katedra bardzo mi się podobała, raziła jednak pobierana opłata za wejście do Kaplicy Najświętszego Sakramentu, co w mojej opinii jest co najmniej kontrowersyjne, jeśli nie niesmaczne.
A teraz atrakcje bardziej "dla ludu", od uczty dla ducha pora na ucztę dla ciała. Przez pasaż św. Huberta dochodzimy na ulicę Rzeźników, gdzie oczywiście dzisiaj nie ma ani jednego rzeźnika, są za to owoce morza i to w dużej ilości. Ceny nie na moją kieszeń, więc słynnych muli nie próbowałem - wierzę na słowo przewodnikowi, że są dobre. W plątaninie brukselskich uliczek natrafiamy również na dwie rzeźby: jedną bardzo znaną, drugą znaną mniej. Pierwsza - to wizytówka miasta, Manneken Pis, siusiający chłopczyk, przebierany na różne okazje w małe ubranka. Druga natomiast to jego siostrzyczka, Jeanneke Pis, siusiająca dziewczynka, dużo młodsza ale będąca ciekawą atrakcją turystyczną dla ludzi pragnących mniej sztampowych zdjęć.
Nowoczesne oblicze miasta reprezentuje szklany gmach Parlamentu Europejskiego i sławne Atomium - model kryształu żelaza powiększony 165 miliardów razy, a zbudowany z okazji odbywającej się w Brukseli światowej wystawy Expo 1958. Po remoncie Atomium zyskało nową, lśniącą powłokę, lecz podobno widok z góry nie jest zbyt zachwycający - podobno, bo nie wchodziłem. Zdjęcia świadczą jednakże o tym, że pomimo spadku atomowego entuzjazmu z lat 50 obiekt przetrwał próbę czasu i w świetle zachodzącego słońca prezentuje się całkiem elegancko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz