Niniejszy blog w żaden sposób nie wyraża stanowiska jakiejkolwiek instytucji, partii, organizacji, a jedynie osobiste przemyślenia i poglądy autora. Nie jest też żadnym "oficjalnym blogiem", zrobiłem go po to by się dzielić z Wami wszystkim, co mnie interesuje. Życzę wszystkim miłego czytania!

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty

środa, 9 listopada 2016

Sumienie szeregowego Dossa

    W tradycyjnej chrześcijańskiej, w tym i katolickiej wykładni przykazanie "nie zabijaj" interpretowane jest jako "nie morduj", nie pozbawiaj życia bez potrzeby. Co za tym idzie, służba wojskowa z bronią w ręku nie nosi znamion grzechu. Istnieją jednakże wyznania interpretujące normę Dekalogu w sposób literalny, są to głównie członkowie protestanckich wspólnot ewangelikalnych, bardzo żywych na przykład na południu Stanów Zjednoczonych. Osoba odmawiająca dotykania broni ze względów sumienia nazywa się "obdżektorem" (od ang. conscientious objector). O jednym z nich, szeregowym Desmondzie Dossie opowiada najnowszy film Mela Gibsona "Przełęcz Ocalonych". W roli głównej wystąpił Andrew Garfield. Historii przedstawionej w filmie wcześniej nie znałem chociaż pewnością jest dość popularna w USA.

Desmond Doss
    Wierny swoim przekonaniom Adwentysta Dnia Siódmego idzie do wojska!  Widząc zapał przyjaciół nie jest obojętny na sytuację kraju będącego w stanie wojny ale jednocześnie nie chce podczas ćwiczeń chwycić za karabin. Ma plan - być sanitariuszem, ratować życie a nie odbierać je. We wszystkim młodego Desmonda wspiera piękna narzeczona, pielęgniarka Dorothy. Otrzymana od niej Biblia oraz zdjęcie z dedykacją podtrzymują bohatera filmu w trudnych chwilach jakie przeżywa w wojsku będąc szykanowanym z powodu poglądów. Wydaje się, że nic nie uratuje Dossa przed usunięciem z armii... ale tutaj na scenę wkracza ojciec Desmonda, alkoholik a zarazem weteran pierwszej wojny światowej. Dzięki jego znajomościom z wysoko postawionym generałem Desmond w ostatniej chwili unika wyroku sądu wojskowego i może zostać wysłany do walki z Japończykami... zgodnie z życzeniem, nieuzbrojony.
    Dopiero na Okinawie w pełni uwidacznia się szlachetny charakter sanitariusza z Virginii. Uważany początkowo  za tchórza i nawiedzonego fanatyka religijnego nie zważa na fanatyczny opór Japońskiej Armii Cesarskiej ratując na polu bitwy wielu swoich kolegów a czasem nawet wrogów. Zostaje w pobliżu bunkrów nieprzyjaciela pomimo wycofania się sił amerykańskich po całym dniu krwawych zmagań. Musi ocalić tych, w których jeszcze tli się życie. Nadludzkim wysiłkiem dokonuje prawdziwych cudów - co zostało nagrodzone najwyższym odznaczeniem wojskowym Medalem Honoru. Pierwszym w historii dla obdżektora. Jak głosi tablica pamiątkowa umieszczona później w miejscu starć:
    „Szer. Desmond T. Doss, adwentysta dnia siódmego, sanitariusz 77 dywizji piechoty, otrzymał Honorowy Order Kongresu za zasługi w bitwie o Urwisko Maeda. Szeregowy Doss pozostał na szczycie urwiska, gdy jego oddział już został wycofany, po to, by ratować rannych, i wyniósł 75 z nich na brzeg urwiska, po czym opuścił w dół na linie."

    Jak przystało na film Gibsona, całość ogląda się bardzo przyjemnie, bez dłużyzn. Można za to spodziewać się solidnej porcji amerykańskiego patriotyzmu i przemocy, zresztą nieuniknionej w przypadku filmu wojennego.  Zważywszy na sposób walki Japończyków, ich pogardę dla śmierci, sceny "szarży banzai" czy seppuku nie są niczym dziwnym. Rekompensuje to jednak bardzo nietypowe podejście do wojny wyrażone w osobie głównego bohatera.
    "Przełęcz Ocalonych" ma swoje słabości, należą do nich "przeszarżowane" niekiedy sceny batalistyczne z kopaniem granatu z półobrotu na czele. Lub też dość swobodne zwiedzanie przez Desmonda wnętrza naszpikowanego wrogami schronu. Są ponadto pewne dziury fabularne i nieścisłości, jednak nie na tyle duże żeby z czystym sumieniem nie polecić filmu miłośnikom dobrego kina.

wtorek, 16 lutego 2016

Przetrwać wbrew logice

     Czy opinie internetowych malkontentów o filmie „Zjawa” jako o nierealnym i przesadzonym są prawdziwe? Cóż, jeśli będziemy chcieli potraktować go jako realistyczną opowieść o sztuce życia i przeżycia w XIX – wiecznych realiach Południowej Dakoty to jak najbardziej. Przecież chyba nawet najbardziej sprawny traper, myśliwy nie przetrwałby w krótkich odstępach czasu ataku niedźwiedzia, upadku z urwiska, kąpieli w lodowatej rzece, trzaskającego mrozu i licznych ran, będąc w dodatku wystawionym na ataki wrogich indiańskich plemion. Stąd też utyskiwania na dzieło Alejandro Gonzáleza Iñárritu i grę aktorską Leonardo DiCaprio. Ja aż tak krytyczny nie będę.
    Przedstawiona w filmie historia podróżnika Hugh Glassa zostawionego w amerykańskiej dziczy na pastwę losu to western, thriller i film psychologiczny w jednym. Ten właśnie trzeci aspekt jest dla mnie najbardziej interesujący. Dostrzegam bowiem wiele podobieństw z opisywanym nie tak dawno na tym blogu „Marsjaninem”. Samotny śmiertelnik, współczesny Robinson Crusoe walczący o przetrwanie jak lew, wydobywający z siebie nadludzkie siły, trzymający się życia rękami, nogami i zębami. Ograny motyw? Może niekoniecznie, uważam, iż współczesnemu człowiekowi takie filmy, nawet odpowiednio przejaskrawione są od czasu do czasu potrzebne. Gdy przytłaczają problemy codziennego dnia, obowiązki i zmartwienie „co będzie jutro”, Hugh Glass mówi: naucz się wyciskać każdy dzień jak cytrynę, do ostatniej kropli.
    Istnieje w psychologii mechanizm nazywany „samospełniającym się proroctwem”. Gdy będziemy przekonani, że już nic się w danej sprawie zrobić nie da i poniesiemy porażkę, to najprawdopodobniej tak będzie. W obozach koncentracyjnych najszybciej umierali ci, którzy swoją nadzieję tracili, przestawało im zależeć na doczekaniu jutra. Inni, tacy jak pięściarz Tadeusz „Teddy” Pietrzykowski pomimo potwornego wychudzenia mobilizowali swoje ostatnie rezerwy. Oczywiście wiele zależało także od szczęścia i warunków indywidualnych, ale czyż nie cieszymy się z każdego przypadku odnalezienia żywych rozbitków, uratowania osób porwanych, powrotu himalaistów z nieudanego ataku na szczyt w ekstremalnych warunkach? Wiara w ludzkość nie umrze, dopóki jeszcze komuś będzie się chciało ratować życie i zdrowie nie licząc się z kosztami. W morderczej grze ze śmiercią oprócz czynników zewnętrznych karty rozdaje samo nastawienie – jako sprzymierzeniec albo wróg. Tu znowu przypomina się kolejny „kosmiczny” motyw: zwieńczony sukcesem powrót załogi uszkodzonego statku „Apollo 13”.
    Nie zabrakło w filmie klasycznej walki dobra ze złem. Jak to w porządnym „oldschoolowym” westernie bywa, główny antagonista (bardzo sugestywna rola Toma Hardy’ego) ponosi zasłużoną karę. Jest też wątek miłości Indianki i białego człowieka przerwanej zresztą bardzo brutalnie i powracającej w snach, marzeniach, tęsknotach. Na plus trzeba zaliczyć klimatyczną muzykę i piękne zdjęcia. Patrząc na filmowe krajobrazy chcemy natychmiast porzucić swoje biurka i łóżka, pakować plecak i ruszać przed siebie po przygodę.

środa, 12 lutego 2014

Nemezis marszałka Kulikowa - o filmie "Jack Strong" i nie tylko

     Z historią życia pułkownika Ryszarda Kuklińskiego zapoznałem się już dość dawno. Być może było to jeszcze w szkole podstawowej. I właściwie od początku wiedziałem, po której stronie stanąć w dyskusji pod hasłem "bohater czy zdrajca". Oczywiście życie to nie film czy powieść i wciąż jeszcze gra wywiadów z czasów zimnej wojny skrywa wiele niejasności, lecz dokonując ogólnego bilansu, zapisuję Kuklińskiego po "jasnej stronie mocy". Dlaczego więc tak a inaczej? 


     Ktoś mógłby powiedzieć: "Nieważne, jakie państwo polskie było w okresie 1945-1989. Ono było, posiadało podmiotowość międzynarodową i Kukliński działał na jego szkodę". Ja uważam, że jeżeli w pewnych obszarach jakaś suwerenność istniała, na pewno nie było jej w sferze obronności. Tą bowiem całkowicie podporządkowano doktrynom wojskowym Związku Radzieckiego. Najsławniejsza to oczywiście tzw. "doktryna Breżniewa" zakładająca możliwość interwencji zbrojnej "bratnich państw" w wypadku zagrożenia socjalizmu w którymkolwiek z nich. Stworzono ją, by usprawiedliwić stłumienie "Praskiej Wiosny" w Czechosłowacji - również przy użyciu polskich czołgów. Trudno tu więc mówić o samostanowieniu.
    Podległość wobec Kremla przejawiała się na jeszcze inne sposoby. W 1976 r. Sejm PRL nowelizując konstytucję, wprowadził do Ustawy Zasadniczej socjalizm, wiodąca rolę PZPR i przyjaźń z ZSRR. Owa "przyjaźń" była zaakcentowana w rocie przysięgi wojskowej: Ja, obywatel Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, stając w szeregach Wojska Polskiego, przysięgam Narodowi Polskiemu być uczciwym, zdyscyplinowanym, mężnym i czujnym żołnierzem, wykonywać dokładnie rozkazy przełożonych i przepisy regulaminów, dochować ściśle tajemnicy wojskowej i państwowej, nie splamić nigdy honoru i godności żołnierza polskiego. Przysięgam służyć ze wszystkich sił Ojczyźnie, bronić niezłomnie praw ludu pracującego, zawarowanych w Konstytucji, stać nieugięcie na straży władzy ludowej, dochować wierności Rządowi Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Przysięgam strzec niezłomnie wolności, niepodległości i granic Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej przed zakusami imperializmu, stać nieugięcie na straży pokoju w braterskim przymierzu z Armią Radziecką i innymi sojuszniczymi armiami i w razie potrzeby nie szczędząc krwi ani życia mężnie walczyć w obronie Ojczyzny, o świętą sprawę niepodległości, wolności i szczęścia ludu. Gdybym nie bacząc na tę moją uroczystą przysięgę obowiązek wierności wobec Ojczyzny złamał, niechaj mnie dosięgnie surowa ręka sprawiedliwości ludowej.
     Taką to, dość mocno przesiąkniętą ideologią przysięgę Kukliński niewątpliwie złamał, od 1972 r. współpracując z CIA. Historia tej współpracy została w fabularyzowany sposób przedstawiona w filmie Pasikowskiego "Jack Strong". Zaletą filmu jest być może nie tyle sama akcja (choć ona też przyciąga uwagę), ale pokazanie motywów, które pchnęły bohatera do takiej a nie innej decyzji. Kluczem jest sformułowanie "Stan wyższej konieczności". Jako młody i zdolny "sztabowiec" Ryszard Kukliński doskonale orientował się w zamierzeniach Moskwy, dla której państwo polskie, w wypadku przyszłego konfliktu z NATO byłoby niczym innym jak buforem, obszarem który można rzucić na żer głowicom nuklearnym. ZSRR uderzyłoby z pewnością pierwsze, mając świadomość, że nie jest w stanie ekonomicznie wytrzymać dalszego wyścigu zbrojeń. Plany takiej inwazji zresztą istniały, zgodnie z "doktryną Ogarkowa" o której więcej w artykule "Czy Jaruzelski zapobiegł III wojnie światowej" - link TUTAJ

Hipotetyczny plan ataku wojsk LWP na Danię i Belgię
   Alarmując Zachód, "Jack Strong" poruszył wywiadowczą machinę pozwalającą przygotować dyplomatyczną reakcję na zamierzenia twardogłowych militarystów w rodzaju właśnie marszałka Wiktora Kulikowa. I z dużym prawdopodobieństwem to te działania, a nie poczynania Jaruzelskiego. Jak pisze Marcin Herman w linkowanym wyżej artykule: Na początku grudnia 1980 roku, na podstawie informacji uzyskanych od Kuklińskiego, Amerykanie dowiedzieli się, że interwencja sowiecka jest bliska. Reakcja odchodzącego prezydenta Cartera była niezwykle ostra. Za pomocą „gorącej linii” przekazał Breżniewowi faktyczną groźbę i ultimatum: jeśli wojska sowieckie wkroczą do Polski, USA użyją wszelkich środków, by doprowadzić do pełnej gospodarczej blokady ZSRS i innych państw Układu Warszawskiego (...) Jeżeli Jaruzelski i jego obrońcy mówią teraz, że stan wojenny oddalił groźbę interwencji sowieckiej, to manipulują faktami. Po grudniu 1980 taka interwencja była już niemożliwa, chyba że w ZSRS doszłoby do jakiegoś wojskowego przewrotu. Taka była decyzja władz sowieckich – nie wojska, lecz władz partyjnych i służb cywilnych. 


   Teraz coś o samym filmie. Jak już napisałem, to film fabularny, sensacyjny, nie dokument i nie ucieknie się w nim od uproszczeń na potrzeby akcji (zbiegi okoliczności, nieco patetyczne dialogi). Ale warto go obejrzeć dla samego "sedna sprawy" i zrozumienia o co chodzi w tej całej "awanturze o Kuklińskiego. Powinni to zrobić zwłaszcza ci, dla których PRL to już historia. Sam pamiętam ledwie samą końcówkę, zatem film jest dobrym uzupełnieniem wiedzy książkowej. Do gry aktorów nie można się "przyczepić", Marcin Dorociński, Zbigniew Zamachowski czy Mirosław Baka to trafiona obsada. A scena, w której Kulikow wpada w furię z powodu tajemniczego szpiega - bezcenna ;-)

piątek, 13 sierpnia 2010

Warto posłuchać

Anti Babylon System – „Światło”

             Chciałbym Wam dziś przedstawić zespół działający już od dłuższego czasu na lokalnej – i nie tylko – scenie muzycznej i cieszący się coraz większą renomą wśród fanów reggae. Mowa o „Anti Babylon System”, formacji z Bielska – Białej. „ABS” istnieje od 2000 roku, a  swą pierwszą płytę zatytułował „Światło”.
            Muzycy zaangażowani w projekt nie ukrywają, że pierwszym i podstawowym celem ich działalności jest ewangelizacja, więc teksty, pisane w większości przez basistę Jacka Polczyka odnoszą się głównie do Boga i swoje źródła mają w Biblii. Jest to Ewangelia podana w bardzo przystępny sposób, bez natrętnego moralizowania, raczej na zasadzie przedstawienia osobistego świadectwa. „Światło” ukazuje drogę człowieka przez życie, od samotności i zagubienia (utwór „Jestem sam”), aż do spotkania z dobrym Panem („Przystanek Jezus”). Nie brakuje tu głębokich przemyśleń, ale jest również wiele miejsca na spontaniczną radość, po prostu dobrą zabawę. W końcu to reggae, a ta odmiana muzyki, rodem ze słonecznej Jamajki sama zachęca do pobujania się w jej rytmie.
            Docenić trzeba bogate instrumentarium zespołu i ciekawe pomysły na aranżacje piosenek. W roli wokalisty i gitarzysty doskonale spisuje się Paweł Kurz, na basie gra Jacek Polczyk, na perkusji Kamil Cudzich, instrumenty perkusyjne, tzw. przeszkadzajki obsługuje Łukasz Gibała, klawisze – Jacek Żur, a gitarę solową Jakub Kwaśniak. Chórki na płytę nagrała Katarzyna Rzadkosz. Skład jest zatem dość obszerny, to sprawia, że nikt kto sięgnie po album nie będzie zawiedziony.
            Skąd nazwa „Anti Babylon System”? Jak wyjaśniają muzycy, w symbolice reggae Babilon jest symbolem zepsutego świata, pełnego zła i przemocy. Szczególnie w księdze Apokalipsy miasto to oznacza grzech, bezprawie. Zatem teksty „ABS” radykalnie przeciwstawiają się złu, proponując słuchaczom Dobrą Nowinę i nadzieję na lepsze życie. Śpiewając zespół realizuje wskazania św. Pawła: „Głoś naukę, nastawaj w porę, nie w porę, w razie potrzeby wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą cierpliwością ilekroć nauczasz”. (2 Tm 4,2).
            Na co dzień artyści związani są z bielską wspólnotą „Pójdź za mną” działającą przy zgromadzeniu Księży Pallotynów, lecz współpracują także z parafią ewangelicko – augsburską, gdzie, dzięki uprzejmości bpa Pawła Anweilera, odbywają się próby zespołu. Działalność „Anti Babylon Systemu” ma zatem wymiar ekumeniczny, skierowana jest do wszystkich chrześcijan, jak również do ludzi zagubionych, poszukujących. Świadectwo „ABS” jest autentyczne, wypływa z osobistych doświadczeń, nierzadko trudnych, dramatycznych, bolesnych, lecz ostatecznie znajdujących oparcie w Bogu, dobrych ludziach i muzyce.
            Kto do tej pory nie zetknął się z „ABS – em” na którymś licznych z koncertów, festiwali, ma szanse uczynić to słuchając przedstawionej powyżej płyty (wydanej bardzo profesjonalnie, z bogatą szatą graficzną, zdjęciami zespołu i tekstami) albo odwiedzając stronę internetową www.antibabylon.kdm.pl, gdzie możemy poczytać o historii grupy, koncertach, zapoznać się z próbką twórczości i obejrzeć galerię zdjęć. Nie trzeba być przy tym wielkim znawcą reggae, prezentowana przesłanie jest bardzo czytelne, a i muzyka ciepła i przyjemna, idealna do posłuchania w domu lub podróży, szczególnie gdy jesteśmy smutni, zmęczeni i potrzebujemy solidnej dawki pozytywnej energii.

Lista utworów: 1. Jestem sam 2. Jahwe Stworzyciel 3. Inny wymiar 4.Ja wierzę, że to Jezus 5. Przyjdź 6.Hymn wdzięczności 7.Jeruzalem 8.Upadł Babilon 9.Ska 10.Przystanek Jezus 


Okładka płyty


Koncert w Bestwinie



Teledysk do utworu "Jestem sam"