Niniejszy blog w żaden sposób nie wyraża stanowiska jakiejkolwiek instytucji, partii, organizacji, a jedynie osobiste przemyślenia i poglądy autora. Nie jest też żadnym "oficjalnym blogiem", zrobiłem go po to by się dzielić z Wami wszystkim, co mnie interesuje. Życzę wszystkim miłego czytania!

czwartek, 4 lipca 2013

"Jak hartowała się stal" - czyli Superman na nasze czasy

    Superman. Kal - El. Clark Kent, Człowiek ze Stali, Ostatni Syn Kryptona. Można go różnie zwać, ale nie ma nikogo, kto by nie kojarzył tej postaci. Bo i bohater to ikoniczny, ktoś bez kogo w zasadzie nie byłoby takich herosów jak Kapitan Ameryka albo Spiderman. Superman zapoczątkował pewien kanon opowieści o ludziach (lub kosmitach czy mutantach) obdarzonych niezwykłymi mocami (bądź nimi nie obdarzonych, ale używających różnorodnych gadżetów). I właściwie jest on tak do bólu "typowy", że niektórzy wręcz bronią się rękami i nogami przed Supermanem. Czyżby on rzeczywiście już całkiem się "wypalił'?
    Jestem skłonny postawić tezę: Jakie czasy taki Superman. W latach 30 i 40 zaskakiwała jego siła i skuteczność w walce ze złem. Filmy z Christopherem Reeve'em dodają postaci nieco więcej głębi, zostaje rozbudowany również wątek "Kryptoński". Lecz wszystko to z czasem nabrało uroku ramotki i wizerunku nie uratował nawet "Superman: Powrót" z roku 2006. Triumfy święcił Batman i X-Meni. Potrzebowaliśmy więc "Supermana na miarę naszych oczekiwań", już nie stojącego na baczność w czerwonych majtkach i szczerzącego białe zęby na tle amerykańskiej flagi. To musiał być ktoś, z kim można by było się utożsamić. Do pewnego stopnia aspiracje tego rodzaju miał serial "Tajemnice Smallville", jednak nie można powiedzieć by okazał się wielkim hitem, przynajmniej na naszym podwórku.
   Wyzwania podjął się Zack Snyder, a efekty jego pracy możemy oglądać w "Człowieku ze Stali". Czy jest to film dobry, spełniający nadzieje? Nie byłem nigdy jakimś wielkim zbieraczem komiksów o Supermanie, więc nie mogę czepiać się niuansów, porównując: tu dany wątek jest przedstawiony tak - a w filmie inaczej. Nie mogę też  ograniczyć się do sztampowych stwierdzeń typu: Hurra, nareszcie nie ma żenujących czerwonych majtek! - bo to nie o to chodzi. Co mnie ucieszyło, to bardzo mocno rozbudowane sekwencje początkowe na Kryptonie. Od zawsze lubiłem science-fiction i to najlepiej takie twarde s-f w stylu Stanisława Lema, więc zaintrygowało mnie technologiczne zaawansowanie Kryptończyków, historia ich ekspansji na inne planety, uwarunkowania społeczno - polityczne, pogląd na rozmnażanie i jego realizacja. To wszystko w filmie jest, stanowi tło na którym dochodzi do zamachu stanu generała Zoda i jego konfliktu z naukowcem Jor-Elem, ojcem Kal-Ela (W tej roli doskonały Russell Crowe). Generalnie świat ten, tak diametralnie różny od naszego, z innymi prawami fizyki, inna fauną i ciekawymi maszynami (urządzenie do terraformowania!) ma w sobie dużo uroku. Właśnie innością przecież zachwyciła już Pandora z "Avatara".
   Chyba po raz pierwszy tak bardzo (poza "Tajemnicami Smallville") pochylono się nad dorastaniem bohatera. Przychodzi czas, gdy zaczyna on stawiać sobie pytania o własne pochodzenie - w końcu odpowiedź otrzymuje, lecz przybrany ojciec, Jonathan Kent czuwa nad tym, by moc nie była wykorzystywana pochopnie i niedojrzale, wręcz nakazuje Clarkowi ją ukrywać, również za cenę szkolnych upokorzeń. Lekcją opanowania jest także śmierć Jonathana (nie będę zdradzał jaka, powiem tylko że jak dla mnie nieco bezsensowna - to wszystko można było rozegrać nieco inaczej). Koniec końców rodzicielskie zasady bardzo przydają się w dorosłym życiu i zmaganiach z arcywrogami.
   Główny antagonista "Człowieka ze Stali" to generał Zod - przestępca którzy przeżył wybuch Kryptona tylko dzięki zesłaniu do tzw. Strefy Fantomowej. Po trzydziestu latach, wraz z grupą podwładnych odnajduje Kal-Ela, chcąc dokończyć to, co uczynił jego ojcu. A przy okazji również zmienić ziemię w Krypton. Michael Shannon zagrał bardzo dobrze, jednak jeszcze lepiej w swoją postać wcieliła się Antje Traue. Jako Faora - Ul zarówno pobudza zmysły, jak i jest kwintesencją femme fatale, kobiety niebezpiecznej, nawet śmiertelnie niebezpiecznej.
    Bohaterowie pozytywni? Są tacy jak być powinni. Henry Cavill większego pola manewru nie miał, ale i tak wycisnął z Supermana to, co można było. Bez wielkiego patosu, ale i bez błazenady - nie licząc drobnych, smakowitych żarcików. Inaczej sprawa się ma z Lois Lane (Amy Adams). Jest... inna niż ją sobie wyobrażałem, bardziej dziewczęca i spontaniczna, choć gdy trzeba potrafi jak lwica bronić swojego zdania, a narzucających się mężczyzn spławiać bez pardonu. 
   No i walka walka, walka ;) samochody spadające na domy, kosmici taranujący czołgi i myśliwce, pociągi gniecione jak puszki i wieżowce walące się niczym kostki domina. Ot, otoczenie wygląda jak plac zabaw czy pokój, w którym dzieci pozostawione bez opieki urządziły sobie niezłą rozróbę. Nie jest to jakieś wielkie kino, żaden Bergman, Kieślowski, Zanussi, ale solidna rozrywka. I co ważne, nie nudzi się. Ciekawe tylko co jeszcze nowego można będzie pokazać w następnej części?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz