Niniejszy blog w żaden sposób nie wyraża stanowiska jakiejkolwiek instytucji, partii, organizacji, a jedynie osobiste przemyślenia i poglądy autora. Nie jest też żadnym "oficjalnym blogiem", zrobiłem go po to by się dzielić z Wami wszystkim, co mnie interesuje. Życzę wszystkim miłego czytania!

środa, 17 listopada 2010

Człowiek na miarę epoki

Oto wywiad z doktorem nauk medycznych Franciszkiem Magą przeprowadzony 6 XII 2007 r. Kiedyś już był w internecie, ale zniknął, więc zamieszczam go na swoim blogu.


dr Franciszek Maga

- Panie Doktorze, Już po raz drugi był Pan nominowany do Nagrody im. Londzina, jest Pan również laureatem innych nagród i wyróżnień. Pana praca jest doceniana nie tylko w gminie. Czy jest to dla Pana zachęta do dalszej służby na rzecz naszej społeczności?

            Cokolwiek robiłem, robiłem z serca. Nie dla medali, nie z żadnego wyrachowania, nie na poklask, ale z poczucia obowiązku. Bo lekarz wiejski to nie tylko gabinet i pacjent w łóżku, ale człowiek, który z różnych przyczyn w życie wsi musi się włączać. Nie wyobrażam sobie terenowego lekarza, który by tylko „odfajkował” godziny – tyle a tyle pacjentów na godzinę i odszedł... środowisko by go odcięło, nie zmieściłby się. Trzeba wejść w to środowisko z wielką twórczą troską. To zawodowy obowiązek, bezspornie z mojej strony. Jest zapotrzebowanie społeczne i ja korzystałem z niego, ciesząc się, ze mogłem wejść w tą swoją „działkę”.

- Do wszystkiego, co Pan osiągnął, dochodził Pan ciężką pracą. Najtrudniejsze były zapewne początki. Czy może podzielić się Pan z czytelnikami portalu chociaż kilkoma wspomnieniami z przeszłości?

            Ja byłem zahartowany już z lat okupacyjnych! Wysiedlenie, jako służący przy koniach, w stajni...w ogóle wysiedlili całą moją rodzinę. Byłem więc zahartowany w rozmaitej biedzie. To jedna sprawa. Studia...byłem mocnym studentem, potem etatowym młodszym pracownikiem naukowym już na ostatnich latach studiów przy katedrze anatomii opisowej i topograficznej u rektora prof. Rogalskiego.  Grupa studencka była w moich rękach i ponosiłem za nią odpowiedzialność. Przez ostatnie trzy lata byłem starostą roku, z wolnych wyborów...Dojrzewałem więc w rozmaitych sprawach – byłem niewygodny politycznie! Dyplom dostałem w listopadzie (1952 – przyp. S.L), ale pierwszego lipca już byłem w mundurze. Nie miałem jeszcze jednego egzaminu, z medycyny sądowej, a już byłem wcielony „do woja”. To była polityczna decyzja. Służąc w Korpusie Węglowym zastałem tam warunki polowe. W koszarach 1200 – 1500 ludzi i ta poniewierka tych „chłopaczków”...Na kopalni, na dole... musieliśmy tam zjeżdżać, być z nimi na dobre i na złe. I tak leciało moje życie – miałem różnorakie doświadczenia i potem, jak przyszedłem tu, na wieś, to nie byłem jak jakiś fircyk, tylko zahartowany chłop z lat okupacyjnych, żołnierz w stopniu kapitana, potem majora. A na uczelni  - tylko trzech nas było na roku młodszymi pracownikami nauki – z konkursu! Więc nie byłem pierwszym lepszym biedaczkiem co tylko „łapie egzaminki”. Bo anatomia to jest pięć tomów, każdy po pięćset stron, wielka wiedza, odpowiedzialność...A prof. Rogalski był bardzo wymagający, sam sobie dobierał kadrę, sprawdzał nas i do końca był moim przyjacielem. Kiedy byłem w wojsku, to właśnie dzięki jego interwencjom nie byłem aż tak bardzo poniewierany...

- Czy ma Pan jakiś wzór dobrego lekarza? Kto wywarł największy wpływ na Pańskie życie zawodowe?

            Spotkałem wielu takich ludzi. Zacnych, wielkiej klasy...Z czasów okupacyjnych taka sylwetka to bez wątpienia dr Niedźwiedzki, w Czechowicach – sylwetka niepowtarzalna, o wielkiej wiedzy, wielkim doświadczeniu, wielkim sercu. Człowiek który o każdej porze dnia i nocy – a nie było wtedy samochodów -  jeździł do chorych furmanką. Obserwowałem więc jego życie i rzeczywiście, zapamiętałem, że było ono w jakiś sposób doskonałe. I potem – prof. Rogalski, on nas traktował niemalże jak swoich synów. Przyglądałem się jego postawie, jego ofiarności, jego zaangażowaniu – to była taka sylwetka wiodąca. I profesorowie z innych katedr, z chirurgii – myślałem o tej specjalności mając przygotowanie z anatomii opisowej i topograficznej, przepracowałem nawet dwa lata w prosektorium, ale później wzięli mnie do wojska. Profesor z chirurgii bardzo się mną interesował, nawiązywałem z nim robocze kontakty. I potrzebował mnie też jako starosty roku, przy rozwiązywaniu problemów w grupie studenckiej. Nie tylko prowadził katedrę chirurgii, ale był jeszcze przewodniczącym Komisji Etyki przy Radzie Okręgowej Ministerstwa Zdrowia w tamtym czasie. To był prof. Bogusz, postać bardzo świetlana. On zawsze mówił: „Lekarz to zawód i powołanie. Powołanie, które sprawia, że ktoś się poświęca dla drugiego człowieka w sposób bezinteresowny, ustanawia sobie świadomie cel życia i sposób życia”. To było takie jego hasło. Był moim przyjacielem i podpatrzyłem u niego wiele pozytywnych cech jako człowieka, jako naukowca, szlachetną duszę. Z zakładu kardiologii - również wspaniały – prof. Gertz. On mnie traktował jako „duszę, w którą warto inwestować”. Wykazywał się wielką wiedzą i darzył mnie szacunkiem, co mnie bardzo budowało. W wojsku wielkich ludzi nie było – ale tam z kolei ja byłem wzorcem dla niektórych. Starałem się opiekować żołnierzami, kadrą i jej rodzinami. Wniosłem więc chyba wiele mądrości do rodzin tych rozmaitych oficerów politycznych, karierowiczów itd...odbudowywałem ich dusze i wiarę w dobre jutro.

- Bestwina zawdzięcza Panu wiele wspaniałych inicjatyw, z pana inspiracji powstały budynki użyteczności publicznej, ośrodek zdrowia, poczta... Jak udawało się panu łączyć działalność społeczną z pracą zawodową?

            Przez całe lata 2 – 3 godziny dziennie nie były „moje”, oddawałem je na służbę innych. Ponadto, przez 25 lat nie byłem na urlopie! Przepracowałem wszystkie soboty. Ostatnie L-4 miałem w 1974 r. Od tego czasu wykorzystałem wszystkie dni robocze. A miałem jeszcze dość duży zakres obowiązków w województwie – wiązało się to z urzędowaniem w soboty i niedziele (dr Maga był m.in. Rzecznikiem Dobra Służby Zdrowia w Komisji Kontroli Służby Zdrowia w Katowicach – przyp. S.L.). To wszystko kosztem rodziny, kosztem własnego czasu...

- Jak ocenia Pan stan zdrowia mieszkańców Bestwiny i okolic w ostatnich latach?

            Uważam, że jesteśmy „na bieżąco”. Mamy mocną kadrę, jest nas sporo. Ja przez całe lata byłem sam, potem było nas dwóch, później doszedł pediatra. Potem jeszcze ginekolog. A w tej chwili mamy czterech internistów, jest pulmonolog, jest diabetyk...Więc usługi są podzielone między dobrych specjalistów i  środowisko ma się dobrze. Uważam, że jesteśmy placówką wzorcową od każdej strony – lokalowej, bazowej i lekarskiej. Mamy własne, wyspecjalizowane laboratorium analityczne, rentgen, fizykoterapię i jeszcze inne możliwości służenia ludziom. Więc nie ma potrzeby robienia wielkiego krzyku. A o ile uda się jeszcze „wyrwać” z Unii jakieś pomoce, to będzie bardzo dobra sprawa, ocieplony budynek. Postawiliśmy go w r. 1972 r. i trzeba pomyśleć o jakiejś budowlanej korekcie. (Zmodernizowany budynek oddano do użytku w roku 2010 – przyp. SL).

- Co mógłby Pan poradzić młodym ludziom wchodzącym w dorosłe życie, stojącym przed wyborem szkoły i zawodu, być może medycyny?

            Powtórzyłbym maksymę mojego profesora Bogusza – „Lekarz to zawód i powołanie. Powołanie, które sprawia, że ktoś się poświęca dla drugiego człowieka bezinteresownie, uznając to za świadomie wybrany cel życia i sposób życia”. Nie zawsze niestety tak jest i potem nas, lekarzy czasem opinia publiczna piętnuje – jeden zgrzeszy, to „obrywają” wszyscy.

- Bardzo dziękuję za wyczerpujący wywiad.

- Dziękuję również.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz