Niniejszy blog w żaden sposób nie wyraża stanowiska jakiejkolwiek instytucji, partii, organizacji, a jedynie osobiste przemyślenia i poglądy autora. Nie jest też żadnym "oficjalnym blogiem", zrobiłem go po to by się dzielić z Wami wszystkim, co mnie interesuje. Życzę wszystkim miłego czytania!

czwartek, 30 września 2010

Indiańskie opowieści Andrzeja Kapłanka

Nie jest może aż tak sławny i medialny jak Wojciech Cejrowski czy Jacek Pałkiewicz, ale ma do przekazania wiele równie ciekawych rzeczy. Inżynier, żeglarz, alpinista, pisarz – ale przede wszystkim podróżnik, tak sam o sobie w kilku słowach mówi Andrzej Kapłanek, niedawny gość Gminnej Biblioteki Publicznej. Być może niektórzy czytelnicy kojarzą go także z książki: „El Dorado – polowanie na legendę” napisanej wspólnie z Jackiem Pałkiewiczem. Wykład  w bibliotece nosił natomiast tytuł: "Praktyki szamańskie w życiu Indian andyjskich"
Podróżnik podkreślał, że wszystko to, co przekazuje oparte jest na jego własnym doświadczeniu, pobytowi w krajach Ameryki Łacińskiej i kontaktach z rdzennymi mieszkańcami – Indianami z głębokiego interioru lub potomkami Majów czy Inków. Jako że zawsze starał się „wtopić” w lokalną społeczność, mógł zrozumieć, kim dla wioski, plemienia był szaman. To człowiek znający lecznicze właściwości roślin, „pośrednik” między rzeczywistością ziemska a duchową, ale także autorytet w codziennych sprawach i problemach. Pisarz poznał wielu szamanów  i – jak stwierdził – są wśród nich szarlatani, ludzie przeciętni, ale także prawdziwe talenty umiejące sobie poradzić nawet z chorobami, wobec których tradycyjna medycyna bywa bezradna. Wiarę lub niewiarę w to pozostawił słuchaczom, jednak w swoim przekonaniu utwierdziło go wyleczenie tragarza zatrutego jadem niezwykle agresywnego i śmiercionośnego węża. Przedstawił też praktykę picia przez szamanów „curanderos” naparu z liany Ayahuasca powodującego różne niesamowite wizje.
Goście spotkania chętnie zadawali różne pytania, mogli także zaopatrzyć się w książki Andrzeja Kapłanka i uzyskać autograf. Mimo zimna i deszczowej aury przynajmniej na jeden wieczór mogliśmy się przenieść w amazońską dżunglę, poznać inne kultury i zwyczaje.


Andrzej Kapłanek 

 

"El Dorado" - polowanie na legendę


        

wtorek, 28 września 2010

Symfoniczny Sting

Znana piosenka Stinga "Every little thing she does is magic" w nowej aranżacji, z orkiestra symfoniczną. Dobrą muzykę zawsze warto polecić.


sobota, 25 września 2010

Z wizytą u strażaków

Dzisiaj wybrałem się do Bestwiny, by uczestniczyć w uroczystościach jubileuszu 120 - lecia Ochotniczej Straży Pożarnej, oddania do użytku i poświęcenia nowego średniego samochodu bojowego MAN, poświęcenia nowego sztandaru i figury św. Floriana. Zamieszczam trochę ciekawych fotografii.












piątek, 24 września 2010

Marek Szołtysek opowiada o kuchni śląskiej

Nie policzę, który to już raz w nasze strony zawitał Marek Szołtysek - historyk i pisarz mieszkający w Rybniku. Pan Szołtysek zajmuje się, najkrócej mówiąc, promowaniem śląskiego regionalizmu, m.in. prowadzi program w TV Silesia. I chociaż gmina Bestwina leży już po małopolskiej stronie rzeki Białej (mowa o regionie, nie o województwie!), z wielkim znawstwem podzielił się w naszej bibliotece wiedzą dotyczącą śląskiej kuchni. 
Zapewne wszyscy kojarzą śląskie jedzenie z roladami, modrą kapustą i kluskami..ale już mało kto wie, że wołowe mięso używane do wyrobu niedzielnych rolad świadczyło o wyższym poziomie życia na Śląsku w stosunku do np. zaboru rosyjskiego. W związku z szybkim rozpowszechnieniem się kartofli zaczęto tutaj powszechnie hodować świnie, co sprawiło, że wieprzowina nieco spowszedniała. I w dniu świątecznym trzeba było użyć czegoś specjalnego. To oczywiście przykład na to, że śląskie dania to nie tylko kuchnia ludzi ubogich, choć część potraw rzeczywiście powstała z potrzeby wykorzystania wszystkich produktów dostępnych w danej chwili pod ręką.
W równie ciekawy sposób Marek Szołtysek mówił o historii i przyrządzaniu kapusty, o urodzinowych kołoczach, austriackich i czeskich wpływach w kuchni oraz o cukierkach "kopalniokach" dawanych niegdyś górnikom by ci mogli oczyścić gardło i drogi oddechowe. Takie cukierki były kiedyś bardzo powszechne, a obecnie jedna z firm rozpoczęła na nowo ich produkcję. Nie obeszło się bez degustacji - starsi wspominali "smak dzieciństwa", a młodsi skosztowali czegoś całkiem dla nich nowego.
Prelegent przywiózł ze sobą swoje książki, można było się w nie zaopatrzyć i dostać autograf. Uwagę zwracają dwie nowości - "Rok Śląski" oraz "Graczki - zabawy i zabawki śląskie", w której m.in. jest instrukcja wykonania myszy z "taszentuchy"  czyli chusteczki do nosa, co także było zaprezentowane na spotkaniu.


Interesujący wykład o śląskiej kuchni... aż ślinka cieknie


Marek Szołtysek i autor tego bloga

Tutaj link do strony Marka Szołtyska:  http://www.slaskie-abc.com.pl

poniedziałek, 20 września 2010

Oznaki jesieni

Pierwsze oznaki nadchodzącej jesieni. Zdjęcia z mojego ogrodu, pochodzą z różnych lat.





John Henry Newman błogosławionym

19 września podczas Mszy św. w Cofton Park w Birmingham Ojciec Święty Benedykt XVI ogłosił błogosławionym wybitnego angielskiego teologa, konwertytę z anglikanizmu a następnie katolickiego kapłana i kardynała Johna Henry'ego Newmana. To jeden z najwybitniejszych myślicieli i pisarzy chrześcijańskich XIX wieku. 


(J. H. Newman. Fot. z wikipedii)

A prayer for trust in God - by J. H. Newman

God has created me to do Him some definite service; He has committed some work to me which He has not committed to another. I have my mission - I may never know it in this life, but I shall be told it in the next. I am a link in a chain, a bond of connection between persons. He has not created me for naught. I shall do good, I shall do His work; I shall be a preacher of truth in my own place, while not intending it, if I do but keep His commandments and serve Him in my calling. Therefore, my God, I will put myself without reserve into your hands. What have I in heaven, and apart from you what do I want upon earth? My flesh and my heart fail, but God is the God of my heart, and my portion forever.

czwartek, 16 września 2010

Cztery spotkania z Janem Pawłem II

 16 dzień miesiąca...pora zatem na garść prywatnych wspomnień o Janie Pawle II

Spotkanie pierwsze - Skoczów, Kaplicówka 2 V 1995


Zachmurzone niebo po deszczu i błoto po kostki. Ludzie ześlizgujący się ze stromych wzgórz prosto w ramiona łapiących ich harcerzy.Wszędzie peleryny i parasole. Ale czym w końcu jest pogoda wobec faktu, że za chwilę zobaczy się Jana Pawła II po raz pierwszy w życiu? Miałem trzynaście lat i ze swojego sektora (dość blisko ołtarza) widziałem Ojca Świętego, jak ubrany w czerwony ornat błogosławił zebranych. Wtedy też usłyszałem słynną homilię o "ludziach sumienia".
Nie obeszło się również bez chwili strachu, kiedy po Mszy Świętej po prostu zgubiłem swoją grupę i zostałem sam w kilkusettysięcznym tłumie. Na szczęście jakoś odnalazłem nasz autokar i nie musiałem wracać do Kaniowa na nogach.

Spotkanie drugie - Kraków, Błonia 15 VI 1999

Znów deszcz, znów błoto, ale zabrakło... Ojca Świętego. Z powodu choroby nie mógł być razem z  nami, w zastępstwie Mszę Św. odprawiał ówczesny sekretarz stanu, kard. Angelo Sodano. Lekki niesmak wśród wiernych wzbudził fakt, że kardynał, choć trzeba mu oddać należny szacunek, zajął miejsce przeznaczone dla Papieża. Mimo tego czuliśmy, że Jan Paweł II jest blisko.

Spotkanie trzecie - Kraków, Błonia i Wawel 18 VIII 2002

Tym razem dla odmiany lejący się z nieba żar. Podczas Mszy na Błoniach byłem w służbie porządkowej i  ubrany w czarny garnitur dosłownie się rozpływałem. Ale jak zwykle było warto, tym bardziej, że to już przecież ostatnia wizyta Papieża na polskiej ziemi. Słabnącym głosem wygłosił homilię i wyniósł na ołtarze czterech nowych błogosławionych.
Po południu był Wawel i chwile pełne skupienia podczas modlitwy Jana Pawła II w katedrze. Bliskie spotkanie, prawie na wyciągnięcie ręki w zupełności wynagrodziło nogi bolące od całodziennego stania.

Spotkanie czwarte - Rzym i Castel Gandolfo 2004

Najlepiej zapamiętane przeze mnie spotkanie. U samych progów św. Piotra. Razem z parafialną pielgrzymką brałem udział w środowej audiencji w Auli Pawła VI, a kilka dni później - w modlitwie Anioł Pański w Castel Gandolfo. Mieliśmy duży, widoczny z daleka transparent, więc Ojciec Święty mógł zawołać: "Pozdrawiam pielgrzymów z Kaniowa". Może myślami chociaż na chwilę zatrzymał się w naszej wiosce? 
Oczywiście zakochałem się we wszystkich wspaniałościach Wiecznego Miasta, to wszystko o czym czytałem w książkach widziałem teraz na własne oczy i w równym stopniu zachwyciły mnie zarówno Katakumby, Koloseum, Forum Romanum jak i nieco nowsze zabytki - patriarchalne bazyliki czy też XIX - wieczny "Ołtarz Ojczyzny"

Poniżej garść fotografii


Pozdrawiam pielgrzymów z Kaniowa!


Tu es Petrus et super hanc petram aedificabo Ecclesiam meam.
 
 
Ogrody watykańskie


Piazza Navona


Salve Salve Roma, patria eterna di memorie,
Cantano le tue glorie mille palme e mille altari.
Roma degli apostoli, Madre guida dei Redenti,
Roma luce delle genti, il mondo spera in te!
Salve Salve Roma, la tua luce non tramonta,
Vince l'odio e l'onta lo splendor di tua beltà.
Roma degli Apostoli, Madre e guida dei Redenti,
Roma luce delle genti, il mondo spera in te!

poniedziałek, 13 września 2010

Seriale warte obejrzenia

Krótki i subiektywny przegląd seriali które lubię, oglądam aktualnie lub oglądałem kiedyś.

1. House M.D.

Cyniczny aczkolwiek genialny diagnosta z Princeton Plainsboro Hospital ma na całym świecie miliony fanów. Na forach internetowych miłośnicy serialu prześcigają się w pomysłach na dalsze losy doktora, anaizują charaktery postaci, obstawiają z kim umówi się teraz dr Cuddy lub "Trzynastka". Na półkach księgarni pojawiają się opracowania w rodzaju: "Dr House - całkowicie bez autoryzacji", a sam Hugh Laurie nie narzeka na brak popularności. Dobrą minę do złej gry robią chyba tylko lekarze starający się wyłapywać w kolejnych odcinkach różne nieścisłości. Tymczasem w USA wchodzi na ekrany już 7 seria przygód Gregory'ego House'a i nic nie wskazuje na szybkie zakończenie tej produkcji.

 
2. Dexter

Czy seryjny morderca może być pozytywnym bohaterem? Scenarzyści i producenci z telewizji "Showtime" uznali najwyraźniej, że jak najbardziej i nakręcili serial na podstawie książki Jeffa Lindsaya "Demony dobrego Dextera". Tytułowy bohater (w tej roli Michael C. Hall) musi się dobrze nagimnastykować, aby ukryć swoje mroczne skłonności przed przybraną siostrą, ukochaną, oraz kolegami z... posterunku policji, bowiem właśnie tam Dexter pracuje w charakterze eksperta badającego ślady krwi. Nocami zaś wyrusza na łowy, aby za pomocą strzykawki, noży lub piły łańcuchowej wymierzyć sprawiedliwość kryminalistom, po których nie sięgnęła ręka wymiaru sprawiedliwości. Serial niezwykle kontrowersyjny i tylko dla dorosłych, choć z pewnością dostarczający wielu emocji.



3. Futurama

To coś dla miłośników "Simpsonów", bo stworzone przez tego samego człowieka - Matta Groeninga. Futurama (W Polsce emitowana jako "Przygody Fry'a w kosmosie") jest animowanym serialem, którego akcja toczy się w roku 3000. Bohaterowie to pracownicy firmy przewozowej "Planet Express" założonej przez profesora Huberta Fanswortha. Pewnego dnia do firmy trafia zahibernowany w 1999 r. dostarczyciel pizzy Philip J. Fry i poznaje swoich nie do końca "normalnych" przyjaciół - profesora będącego jego dalekim potomkiem, jednooką mutantkę Leelę, robota - hazardzistę Bendera, niekompetentnego lekarza - skorupiaka Zoidberga, bogatą Marsjankę Amy oraz jamajskiego biurokratę Hermesa. Świetna zabawa i bardzo absurdalny humor dla tropicieli rozmaitych niuansów.



4. Prison Break

Najlepsza i najbardziej głośna okazała się oczywiście pierwsza seria "Skazanego na śmierć". Było w niej wszystko, co w serialu nowej generacji być powinno - paleta bohaterów różniących się charakterami i umiejętnościami, brawurowe ucieczki, piękne kobiety oraz bezwzględni policjanci. Michael Scofield, młody inżynier budownictwa starający się wyciągnąć z "pudła" swojego brata Lincolna co odcinek zaskakiwał kolejnymi elementami sprytnego planu i zawsze był o krok dalej niż przeciwnicy. Niestety kolejne serie za bardzo "przekombinowano", na czym cierpiał realizm. Mimo wszystko z sentymentem wspominam niedzielne wieczory spędzane razem z Wenthwortem Millerem w stanowym więzieniu "Fox River".



5. North and South


Pora na ponadczasową klasykę. Ponieważ jestem miłośnikiem czasów wojny secesyjnej, najpierw przeczytałem powieść Johna Jakesa a potem obejrzałem serial z niezapomnianym Patrickiem Swayze. Swego czasu losami rodów Hazardów i Maine'ów fascynowała się cała Polska, byłem za mały aby to pamiętać, ale nadrobiłem sobie podczas emisji powtórki po latach. "Północ - Południe" to dobrze zrobiony miniserial, może bez fajerwerków technicznych, ale za to z wciągającą fabułą.




6. Czarna Żmija


Kwintesencja angielskiego humoru i zdecydowanie najlepszy serial z Rowanem Atkinsonem. Podły i nikczemny książę Czarna Żmija oraz jego wierny sługa Baldrick knują swoje intrygi w czterech epokach dziejów Anglii. Do legendy przeszło powiedzenie Baldricka "mam szczwany plan: oraz słynna rzepa. Ciekawostką jest, że w "Czarnej Żmii" występował mało wówczas znany Hugh Laurie, późniejszy dr House.




Inne ciekawe seriale (także animowane): Alf, Mac Gyver, Drużyna A, Cudowne Lata, Co ludzie powiedzą, Yattaman, Tygrysia Maska, Bill Cosby Show, Muppet Show, I wszyscy Razem, Tajemnicze Złote Miasta, Family Guy, Nieustraszony, Dzień za Dniem, Great Teacher Onizuka... i wiele innych.

piątek, 10 września 2010

Kolejny ciekawy park

Nareszcie koniec tygodnia (dość pracowitego) więc mogę spokojnie dodać kolejny wpis. Nie tak dawno wrzuciłem tu kilka zdjęć z Inwałdu, dzisiaj będzie następny park rozrywki, znajdujący się w Ustroniu na Równicy. Nazwy nie będę podawał, żeby nie robić kryptoreklamy.  W parku tym możemy zjechać sobie po torze saneczkowym, przestraszyć się w "Domu Strachów" albo obejrzeć film w kinie 5D (Polecam polski horror "Asylum"). Na miłośników astronomii czeka interaktywne, cyfrowe planetarium. Nieopodal mieści się również park linowy.


Zawsze chciałem umieć za pierwszym razem wyciągnąć dowolną maskotkę


Planetarium - bardzo ciekawy pokaz o supernowych!


Kolega z Domu Strachów (tak dla jasności to ten po lewej)


Park linowy


Górskich krajobrazów nigdy dość

wtorek, 7 września 2010

Trzy lata bez mistrza z Modeny

Wczoraj minęła trzecia rocznica śmierci najbardziej rozpoznawalnego śpiewaka operowego naszych czasów - Luciano Pavarottiego. Myślę, ze jedną z jego ważnych zasług było spopularyzowanie muzyki klasycznej wśród zwyczajnych odbiorców, niekoniecznie wytrawnych melomanów. Koncerty na wielkich stadionach, często w towarzystwie gwiazd muzyki rockowej - to robiło wrażenie na publiczności, słynne arie zostały wyprowadzone poza szacowne mury opery.
Na filmie fragment koncertu z serii "Pavarotti i przyjaciele". Tutaj mistrz występuje we włoskim Brindisi wraz z Bryanem Adamsem, Andrea Bocellim, Nancy Gustafson oraz Giorgią Todrani. Artyści wykonują duet z opery La Traviata Giuseppe Verdiego: Libiamo ne lieti calici (Więc pijmy na chwałę miłości). Wszyscy pozwolili sobie na sporo luzu, a Bryan Adams...chyba jednak lepiej sprawdza się jako wykonawca rockowy.

poniedziałek, 6 września 2010

Gospodarstwo pana Gascha - część 2

19 sierpnia zamieściłem na blogu artykuł o Adolfie Gaschu, słynnym hodowcy kaniowskiego karpia. dzisiaj druga część tego wpisu, tym razem artykuł już nie mój, ale... samego Gascha. W referacie tym, pisanym 120 lat temu, Gasch opisuje swoje metody hodowli ryb. Tekst w oryginale jest niemiecki, ja tłumaczyłem go trochę z trzeciej ręki czyli z angielskiego, ale myślę że nie traci ducha oryginału. (Stawy na zdjęciach to niekoniecznie te, o których mowa w artykule, ale wstawiłem je, bo ładnie wyglądają :) )

Stawowa kultura hodowlana w majątku Kaniów (okręg Białej, Galicja), własności Jego Cesarskiej Wysokości, Arcyksięcia Albrechta
(A. Gasch, Die Teiwirtschaft auf dem Sr. Kaiserlichen Hoheit dem Herrn Erzherzog Albrecht von Österreich gehörigen Gute Kaniów, Bezirk Biala, Galizien. Zur internationalen Fischereiausstellung in Berlin im Jahre 1880, dargestellt vom gegemvärtiger Pächter in Kaniów, Adolf Gasch – Pond-Cultivation on The Kaniów estate (district of Biala, Galicia), the property of His Imperial Highness, Archduke Albrecht of Austria. Paper prepared for the International Fishery Exposition at Berlin, 1880, by Adolf Gasch, the present farmer of Kaniów, http://penbay.org/cof/COF_1880_XVIII.pdf )

Dokument przygotowany na Międzynarodową Wystawę Rybacką w Berlinie,1880
Przez Adolfa Gascha, obecnego gospodarza w Kaniowie

(tłum. niem-ang. H. Jacobson, 1880, tłum. ang-pol. S. Lewczak, 2009)
  
„Nie jest moim zamiarem pisanie podręcznika dotyczącego gospodarki rybackiej. Jedynym celem niniejszego opracowania jest zaprezentowanie zarysu utrzymania kaniowskich stawów tak, jak wygląda to teraz, ze wszystkimi wadami i zaletami – dla przedstawienia, krytyki i ewentualnego naśladownictwa. Potraktuję całą sprawę z typowo rolniczego punktu widzenia, tak jak zwykł na nią patrzeć Berliński Klub Rolniczy.
    Dane związane z hodowlą ryb mają tu odniesienie jedynie do karpia, jako głównego podmiotu rybactwa śródlądowego – jakkolwiek można by je było w mniejszym lub większym stopniu zastosować także do innych ryb słodkowodnych, a przynajmniej do tych ryb, które hoduje się w specjalnych obiektach na to przeznaczonych.
Obszar dworski Kaniów (i Mirowiec), który należy do Jego Cesarskiej Wysokości Arcyksięcia Albrechta Austriackiego, leży na północ od pasma Beskidów, w nizinie Wisły, na prawym brzegu Białki (tak w oryginale – przyp. S.L.), która tworzy linię rozgraniczającą Galicję i Śląsk Austriacki, nieopodal wpadając do Wisły. Na terytorium tym, o powierzchni 1000 morgów austriackich (575, 46 hektarów -  1 morga dolnoaustriacka to 0,57546  ha.), spotyka się całą charakterystykę osadów tak wielkich rzek jak i górskich strumieni, warstwy gliny i okazjonalnie skał, piaski, iły i próchnicę w tej nisko położonej części, z której woda się cofnęła. Pełna połowa obszaru leży na mocnym, glinianym gruncie, jedna czwarta składa się z torfowisk i piasku, a pozostała część to lekko ilasta próchnica. Z wyjątkiem piachów, we wszystkich tych glebach znajduje się żelazo. Ziemie są wilgotne, a w niektórych miejscach nawet bagniste, ale obfitujące w trawę i koniczynę – prawdopodobnie dzięki silnemu odczynowi zasadowemu będącemu efektem rozpadu karpackiego piaskowca; ta osobliwość jeszcze bardziej widoczna w nadmiernie wilgotnym klimacie. W przeciągu czterech lat Kaniów często padał ofiarą powodzi. Co więcej - skoro rzeka Białka, która przepływa przez przemysłowe miasta Bielsko i Białą często nanosi znaczne ilości użyźniającego materiału, natura sama bardzo jasno wskazała, ze hodowla bydła i ryb muszą być w Kaniowie i Mirowcu sprawami o znaczeniu pierwszorzędnym.
    Od niepamiętnych czasów w Kaniowie znajdowało się wiele dużych, choć źle nawadnianych stawów, które, w przeszłości, zajmowały prawie cały obszar i nawet teraz, po uregulowaniu, zajmują 450 morgów czyli 45% całości. Spośród tychże stawów, 250 morgów leży na podłożu gliniastym, 50 na gruncie podmokłym, a 150 – lekko ilastym. Jakkolwiek w  wielu przypadkach na terenie jednego stawu mogą występować dwa podłoża. Wszystkie stawy zasilają wody Białki, niosące, zwłaszcza w okresie długich deszczów, wiele żyznego mułu. Stawy służą zatem za zbiorniki tegoż mułu. Pomimo jednak, że gospodarka rybna prowadzona jest tu na dużą skalę, wody z Białki często nie wystarcza, szczególnie w środku lata, kiedy parowanie wody jest znaczne. To oczywiście powoduje straty w hodowli i nie pozwala na osiąganie perfekcyjnych rezultatów. Niemal wszystkie stawy w tej części kraju są płytkie i nieodmiennie nachylone ku Wiśle. W dawniejszych czasach były słabo zasilane, a system nawadniający został wprowadzony przez mojego poprzednika, pana Potykę (który zasłużył na wielkie uznanie za swój trud i wytrwałość) i dokończony przeze mnie własnym kosztem – teraz więc niemal cały obszar stawów jest nawodniony. Wszystkie stawy mogą być osuszane, pozwala to na ich zaorywanie i obsadzanie roślinami w całym zakresie. W tych stronach dobrze na szczęście wiadomo, że nie wystarczy zapewniać stawom obfitych dostaw dobrej wody i zapewniać ich glebie żyzność, jest także absolutnie koniecznym, by były całkowicie osuszane dla celów odłowu lub sadzenia roślin. Tam., gdzie tego nie ma, nie istnieje też systematyczna i dochodowa gospodarka rybacka, lecz jedynie nieregularne połowy jeziorowe. Najbardziej pożyteczna część całej działalności, mianowicie rolnicze uzdatnianie przez obsadzanie, jest wtedy całkowicie stracona.
    Z 450 austriackich morgów naszego obszaru stawów, 400 jest zajętych przez dziewięć głównych zbiorników, jeden z nich to dwukrotność przeciętnego; 3 morgi zajmuje pięć stawów na tarło i wreszcie 47 morgów osiem stawów na narybek, do tego, od 1877 roku trzeba dodać 22 morgi zajęte przez trzy stawy na narybek wydzierżawione z sąsiedniego gospodarstwa, tak więc cały teren majątku zajmuje w sumie 472 morgi.
    Z wspomnianych wyżej dziewięciu dużych stawów, które mogą się równać dziesięciu średnim, pan Potyka, zasługujący na uznanie z powodu swej hodowlanej działalności, miał tylko mniejszą część pod wodą, reszta była albo przez niego obsadzana, albo dzierżawiona dla tego samego celu. Młode karpie zawsze spędzały w głównych stawach dwa pełne lata, dostarczając doskonałej jakości mięsa o średniej wadze 1,5 kg. Średni zbiór na morgę to, według oficjalnych raportów, 103 kg ryby, a każda ryba ważyła przeciętnie 1,394 kg. Ryby te w swoim czasie cieszyły się reputacją najlepszego karpia w okolicy i były niemal w całości spławiane Wisłą do Krakowa i Warszawy. Po czteroletnim okresie znajdowania się pod wodą stawy były osuszane i następnie przez 5 i 6 lat używano ich do celów rolniczych.
Kiedy w sierpniu 1873 roku wziąłem w dzierżawę na 12 lat Kaniów i Mirowiec, w stawach znajdowało się wiele doskonale ukształtowanych typów karpia i wszystkie prace prowadzone były systematycznie, chociaż może nie aż tak energicznie, jak można by było. Natychmiast podjąłem kroki, by rozbudować rybacką działalność, najpierw przez odczekanie jednego roku, a potem, w 1875 r. poprzez obsadzanie i dzierżawienie połowy stawów na ten sam cel oraz po jesieni odłów ryb w drugiej połowie. Od tego czasu, gdy każdej jesieni jeden staw był zaorywany i obsadzany, drugi zostawał napełniany świeżą wodą. Stosowałem ten system nawet pomimo wielkich trudności na początku, nawet gdy musiałem się zaopatrywać w duże ilości młodych ryb, ponieważ w dalszej perspektywie przynosiło to wiele korzyści. W chwili obecnej większa cześć moich stawów jest wypełniona wodą i ograniczam się teraz do orania i obsadzania jednego stawu na rok, także głównego lub przeznaczonego na narybek. Są tu możliwości dostarczenia wystarczającej ilości najlepszej paszy dla mojego wartościowego stada bydła. Oczywiście teraz wszystkimi stawami zarządzam wyłącznie ja.
    Wiadomo powszechnie, że karp najszybciej rośnie w pierwszym roku swojego życia, a wolniej w okresie późniejszym. Jeśli zatem główny staw będzie osuszany co roku, osiągnie się najlepsze rezultaty. Ryzyko jest tu zmniejszane przez unikanie zimowania, ryby są także pod dużo lepszą i częstszą kontrolą. Co więcej – taki system ma tę zaletę, że przynosi pewny, regularny dochód, mało podatny na zmiany. Tym samym, uwzględniając całą powolność zachodzenia wszelkich procesów w rolnictwie, dążymy do obniżania wkładu początkowego, osiągając szybki wzrost sprzedaży produktów naszego gospodarstwa.
    Po wprowadzeniu wyżej wymienionych zmian nie spocząłem na laurach, lecz wziąłem sobie za cel ulepszenie rasy karpia przez odpowiednią selekcję osobników, mając specjalny wzgląd na ich budowę i zdolność do szybkiego wzrostu (nie może to dziwić, tak postępuje się z każdym gatunkiem). Dążyłem do uzyskania ryby, w której znajduje się więcej mięsa, mającej dobrze wykształcone ciało – nie tylko poprzez zwiększanie wagi, lecz przede wszystkim proporcji między bardziej a mniej cennymi częściami karpia. Rozwijałem te, zwiększające jego wartość. Zwracam zatem uwagę na odpowiednio małą głowę, łukowato wygięty, pełny grzbiet i zaokrągloną sylwetkę. Innymi słowy dobry, rasowy karp jest między rybami tym, czym szlachetne gatunki pośród bydła. Prawdopodobnie więc karpie na długo staną się głównym podmiotem hodowli w naszych stawach.
    Selekcję przyszłych dorosłych osobników rozpoczynam, wybierając ryby spośród jednorocznych, a następnie dwuletnich, tak dobrych jak te trzyletnie, które osiągają wiek sprzedaży tak długo, aż zgromadzę wystarczającą ilość tych, spośród których wybiorę te naprawdę najlepsze.
    Zgodnie z metodą Dubisza, umieszczam w jednym i tym samym stawie jedną samicę (ikrzycę) i dwa samce (mleczaki). Są one w stanie całkowicie zaspokoić moje zapotrzebowanie na młode rybki, których liczba kształtuje się na 60 000 w stawach kaniowskich i tych, które wydzierżawiłem od księcia pszczyńskiego.
    Jest zbyteczną, a nawet szkodliwą praktyką umieszczać zbyt dużo trących się ryb  w jednym stawie, mamy wtedy nadmiar młodych rybek, które cierpią z braku pożywienia.  A jeśli zważyć, ze karpie rosną bardzo szybko, koniecznym jest zapewnić ich wzrost przez dostarczanie obfitej ilości paszy. Nie trzeba nawet uciekać się do stosowania sztucznych karm, wystarczy dobrze żywić ryby naturalnymi sposobami, uzyskuje się wtedy w pierwszym okresie letnim 5, 8 a niekiedy 10 calowe osobniki. Następnie zarybiam nimi stawy z gęstością 240 – 360 na morgę (ok. 420 – 630 na hektar), stosownie do rozmiaru ryb i specyfiki danego stawu. W wyniku tychże zabiegów uzyskuję karpie ważące od 0,5 do 0,75 kg, w niektórych przypadkach osiągające nawet 1 kg. W trzecim roku umieszczam 90 – 120 sztuk w głównym stawie, mając w rezultacie karpie ważące 1 – 2 kg, gotowe już do sprzedaży.
    Nigdy nie byłem w stanie zapewnić takiego przyrostu ryb, jakiego bym sobie dokładnie życzył, po pierwsze dlatego, że w Kaniowie nie ma zbyt wielu wolnych stawów na narybek, a po drugie, czasem zdarzają się różne nieprzewidziane wypadki losowe, dotykające nawet najlepsze gospodarstwa. Częstokroć bywam zmuszany zasilać miejsca, gdzie ryb brakuje, bardziej wyrośniętym narybkiem i w tych przypadkach nieodmiennie uzyskuję ryby o wadze ok. 1 kg i mające częściowo dobre i miękkie mięso. Zaobserwowałem także, że ten narybek, który szybko wyrósł kontynuował szybki wzrost do czasu kiedy był gotowy na sprzedaż i aktualnie rośnie szybciej, niż młode ryby w tym samym wieku, nawet nieco opóźnione w rozwoju. Te ostatnie, mimo, że równego rozmiaru są cięższe niż ryby rosnące z narybku, bo ich mięso ma bowiem większą konsystencję.
    Powinno być zatem priorytetem przyspieszenie wzrostu narybka i młodych rybek tak bardzo, jak to możliwe, ponieważ ryba, która rośnie szybko, jest w stanie urosnąć jeszcze bardziej. Byłoby bardzo złą taktyką bycie skąpym w przedłużaniu wody przeznaczonej dla podtrzymania wzrostu ryb, ponieważ rezultat końcowy wynagradza tu poniesione koszty.
    W odniesieniu do zarybiania w głównych stawach, doświadczenie uczy, że wpuszczając mniej ryb, uzyskamy lepsze i bardziej wartościowe osobniki, niż gdybyśmy wpuścili więcej sztuk. Większa ich liczba, utrzymana w rozsądnych granicach da, co prawda większą masę całkowitą, ale odbije się to na jakości. Jest więc zalecane zarybianie małą ilością, ale, tak jak wszystko inne, należy trzymać się wszelkich norm, a najlepszym przewodnikiem będą poprawne obliczenia. W kaniowskich stawach jest nie więcej niż 90 – 120 ryb na morgę. Rezultat jest taki, że karp podlega systematycznemu ulepszaniu,  kilogramy pozyskanych rocznie ryb na morgę są następujące:

Do 1873 r. – 51,5 kg
1876  r. – 76,76 kg.
1877 i 1878  r. – 83 kg.
1879 – 104, 5 kg.

 - Dla porównania w roku 1870 ze stawów kaniowskich odłowiono 101,39 kg ryb. APK-OŻ DDŻ sygn. 81. (Dane administracji z czasów Potyki).
- Lata 1874 i 1875 są przejściowe i nie wliczane do statystyk.
- Większa część ryb z 1877 roku nie została sprzedana, ale przechowana w zbiornikach. Karpie te zostały dołączone następnie do tych z 1878 i sprzedane razem z nimi.


    
Żeby uciąć wszelkie błędne spekulacje, że osiągam tak świetne wyniki niewspółmiernym kosztem, pragnę nadmienić, iż na kaniowskich stawach o powierzchni 450 morgów zatrudniam tylko jednego pomocnika, zaś na 22 dzierżawionych morgach dodatkowo jeszcze stróża. Na jesień, gdy istnieje niebezpieczeństwo kradzieży ryb przez kłusowników i w czasie zimy, gdy trzeba wyrąbywać przeręble, zatrudniam zwykle jeszcze jedną osobę.
    Stawy, nawet wypełnione wodą, nie służą jedynie gospodarce rybackiej, ale także, w węższym sensie, również są użyteczne w rolnictwie.
    Kiedy tylko nadchodzi wiosna i stawy uwalniają się spod lodowej pokrywy, w wodzie budzi się różnorakie życie; a ptactwo wodne zaczyna pojawiać się wraz z pierwszymi ciepłymi promieniami Słońca. Wylęgają się owady i można obserwować bogate i tajemnicze procesy zachodzące w środowisku stawów. Na długo przedtem, nim ziemia zrzuci swój zimowy płaszcz, staw, kiedy pokryje się pierwszą zielenią, zaprasza rolnika, by po ostrej zimie uczynił z niego tanie, użyteczne i obfite pastwisko. Gdy woda się ociepli (zimno szkodziłoby bydłu), zwierzęta mogą iść na stawy, pobrodzić i poszukać jedzenia. Rzecz jasna nie tylko one korzystają – zostawiając tu i tam odchody, czynią rybom wielką przysługę. Poprzez kroczenie w mule rozgarniają go i umożliwiają karpiom chwytanie dżdżownic i innych żyjątek. Krowy z reguły bardzo szybko przyzwyczajają się do stawów – pastwisk, ochoczo wchodząc do wody, co ze zdrowotnego punktu widzenia im służy. Nikt, kto nie widział na własne oczy, nie uwierzy, jak cieszą się krowy biorąc kąpiel, cały czas chętnie podjadając aż do syta, wreszcie szukając miejsca do odpoczynku w wyższych partiach stawu. Nawet, gdy stado jest bardzo duże, nie jest w stanie zniszczyć bujnych trzcin i traw, a do tego rolnik może je szybko przeprowadzić do innego stawu. Zaraz jak krowy wejdą na nowy teren, zachowują się niemal jak chłopcy zaraz po wybiegnięciu z lekcji na przerwę. Nowy staw bowiem, stanowi dla bydła prawdziwą terra incognita, ziemię niezbadaną, od razu jest penetrowany w każdym kierunku, zanim krowy nie zwiedzą wszystkich jego zakamarków i nie wróci im znów apetyt do jedzenia. Dzikie kaczki zaś, przepłoszone przez pierwszy hałas wprowadzanego stada, zlatują się znów, wchodzą do stawu i odważnie pływają między żerującymi zwierzętami. W końcu karpie spokojnie szukają własnego pożywienia, nie przejmując się zbytnio obecnością krów i kaczek, Przypomina zatem staw małą, lecz szczęśliwą wioskę, gdzie wszyscy żyją w pokoju i harmonii, każdemu mieszkańcowi powodzi się dobrze, ma dobre relacje z sąsiadami, chociaż na pewno się różnią swym usposobieniem i zwyczajami. Jakkolwiek pod powierzchnią wody, w ukryciu przed ludzkim wzrokiem, toczy się bezwzględna walka o przetrwanie pomiędzy przedstawicielami mikroświata wypełniającymi wodną toń.
    Stawo-pastwiska dostarczają nie tylko pożywnej i zdrowej paszy dla bydła, ale aktualnie stają się źródłem zysku rolnika. Moje krowy, zawsze dobrze odżywiane, dają lepsze mleko pasąc się właśnie na stawach, niźli jedynie na polnej koniczynie. Nie ma obaw, że trawa „odymka” sprawi, że bydło opuchnie – ta niewątpliwa właściwość tej rośliny całkowicie zanika w wodzie. Moje krowy pasą się w stawach już od siedmiu lat i jak do tej pory żadna z nich nie ucierpiała w ten sposób. A kto tylko ma czas i okazję zebrać i osuszyć odymkę zanim ona zakwitnie, otrzyma doskonałe siano na zimę. Prawdopodobnie posiada ono wiele azotu, jest też twarde, więc, co za tym idzie, łatwo się pali i – do pewnego stopnia – ma tendencje do gnicia, trzeba tu uważać, by tego uniknąć. To samo dotyczy pozostałości traw, które pozostały na dnie stawu, służącego za pastwisko. Najlepiej jest pozwolić tej trawie leżeć przez pewien czas, a potem poukładać ją w małe stosy lub kupki, mieszając z twardą słomą – otrzyma się wtedy dobry i efektywny nawóz.
    Nie ulega wątpliwości, że sporo korzyści przynosi eksperymentowanie z karmieniem bydła sianem ze stawów, wymieszanym ze słomą i rzepakowymi łodygami. Dostarczyłoby to w zimie wspaniałej paszy dla cieląt. Nie mogę tego niestety potwierdzić własnym doświadczeniem, ale ucieszę się bardzo, jeśli moje słowa zachęcą kogoś chociaż do spróbowania.
    Nie potrzebuję długo rozwodzić się na temat wykorzystania mułu ze stawów, bo tu wiedza jest bardzo powszechna. Ten sposób wykorzystania stawów będzie korzystny jedynie w przypadkach, gdy muł zostanie przez zimę rozrzucony na sąsiednim polu jako obornik na przykład pod koniczynę, albo, gdy będziemy mułem rozrzedzać obornik pochodzący od krów. Jeśli jednak będziemy wozić muł na zbyt duże odległości, rychło koszty przewyższą zyski, tak dzieje się często, gdy wozimy daleko wiele obornika.
    Wszystkie te małe korzyści rodzące się ze stawu ciągle trzymanego pod wodą są nieznaczne w porównaniu z wielkimi zyskami osiąganymi ze stawu, który przez szereg lat służył rybołówstwu, a potem był w stanie dać rolnikowi bogatą i dobrze nawiezioną ziemię, odpowiednią prawie dla wszystkich możliwych rodzajów roślin.
    Rolnik, który całkowicie wysuszy swój staw i dokładnie go zaora przed zimą, z łatwością na wiosnę obsadzi jego dno, przekształcone przez mróz na doskonałą ziemię. A jeśli starannie wykona swą robotę, będzie mógł liczyć na bardzo wysokie plony, które z pewnością wynagrodzą mu trud włożony w pierwszą orkę i przyniosą dużo korzyści. Niech nikt nie mówi, że to wszystko za trudne, lub nawet niemożliwe – orać duże stawy na jesień, gdy kończy się sezon rybacki. Było to możliwe na ogromnym stawie Rosenberg  (Znany obecnie jako Rożemberk – jak podaje J. Guziur: wybudowany i użytkowany od końca XVI wieku (w czasie powodzi w 1997 i 2002 r. zatrzymał ponad 55 mln m3 wody, rozlewając się do 2200 ha!), w: Guziur J, Z dziejów hodowli ryb na świecie. Cz. IV. Odkrycie przesadkowania przez Tomasza Dubisza, Magazyn Przemysłu Rybnego nr 3 (57) / 2007, s. 49. - Przyp. S.L.). wielkości 1500 morgów nieopodal miasta Wittingau w Czechach, gdzie odłów rozpoczyna się dopiero z początkiem października, uda się też z łatwością na małych stawach, zwłaszcza, jeśli zaprzęgnie się dodatkowe woły do tej roboty, oczywiście tylko na jakiś czas, specjalnie w tym celu. Woły będą najodpowiedniejsze, gdy chodzi o koszt, będąc bowiem dobrze odżywiane przez cały sezon, sprzedaje się je często, z korzyścią, rzeźnikowi na tucz. Włożone środki mają więc szansę ulec znacznej redukcji.
    Możliwe, że będzie opłacać się użycie pługa parowego na bardzo dużych stawach, ale to zależy od specyfiki miejsca, środków, którymi dysponuje rolnik etc.
    Bez względu na okoliczności, będzie to nie tylko zachowaniem krótkowzrocznym, lecz również szkodą na dobru wspólnym, jeśli rolnik, który może to zrobić, nie osuszy przynajmniej tych stawów, gdzie jest to łatwe do wykonania i od czasu do czasu nie przeznaczy ich dla celów gospodarczych. Dostarcza to przecież najwyższych możliwych korzyści. Jest wielu rolników, którzy zostali nieszczęśliwie zmuszeni do sprowadzania obornika z daleka, częściowo z powodu nieudanych zbiorów, częściowo dlatego, że potrzeby przemysłu wymagają zwiększenia produkcji. Wielu gospodarzy, posiadających orne stawy, popełniło błąd, zwracając się ku relatywnie łatwej drodze zakupu sztucznych, skoncentrowanych nawozów, zanim jeszcze poczynili ostrożne próby, w której ziemi zastosować jaki nawóz – w konsekwencji poczują gorzki smak swych poczynań, uderzy ich to także po kieszeni.
    Moim zdaniem, będzie praktyczniej i (z tego powodu, że chemia w rolnictwie nie daje nam kompetentnych rad na temat stosowania nawozów ze względu na nieznajomość natury gleby) bardziej racjonalnie zrobić użytek z nawozu, kładąc go na każdej powierzchni, czyli dać nawóz identyczny z glebą (czymże jest przecież muł, jeśli nie glebą?). Na pewno się przyjmie, nie będzie też problemu z transportem ze stawów na pola. Niczemu nie stanie się żadna krzywda, nawet, jeśli w niektórych przypadkach zmiesza się ten nawóz z innymi substancjami nie mającymi użyźniających właściwości. Przy używaniu mułu ze stawów jako nawozu, rośliny biorą z tak przygotowanej gleby jedynie składniki potrzebne do ich wzrostu. Zachodzi tutaj, na małą skalę, obieg najcenniejszych substancji mineralnych, wchłanianych przez rośliny, uwalnianych do atmosfery czy powracających znów do gleby – za wyjątkiem małych części spożywanych przez ryby lub tych z górnych części stawu, wypłukiwanych nieodwracalnie przez wodę.
    Doskonała pożywka dla roślin może być uzyskiwana poprzez „stawowe żniwa”. Z obserwacji wynika, iż woda w stawach jest, nawet w swej naturalnej postaci, nośnikiem rozpuszczonych nawozów, osiadających w dennym mule i wzbogacających to podłoże. Dochodzą do tego szczątki organiczne pochodzące z różnych wodnych zwierzątek. Poprawność takiego punktu widzenia jest potwierdzona oczywistym faktem istnienia w stawie niezwykle wybujałego życia.
    Tak długo, jak stawy nie są orane i regularnie obsadzane, większa lub mniejsza ilość spożywczych roślin tkwi prawie że bezczynnie w mule i tylko w małej ilości jest użytkowana jako pasza, siano itp. Każdy zatem rolnik, który tylko ma sposobność, powinien postawić sobie za cel maksymalne wykorzystanie mułu ze swoich stawów, poprzez orkę i obsadzanie dna. Jeśli o mnie chodzi, nie waham się wyciskać z moich stawów ostatnich soków, użyźniając dzięki nim pola. Jestem przekonany, że nawet Justus von Liebig  (chemik niemiecki, prekursor badań nad nawozami i wpływem różnych pierwiastków na życie roślin. Wynalazca kostki bulionowej.  - Przyp. S. L.) pochwaliłby te sposoby, ponieważ zaraz w następnym sezonie napełniania stawów, wszystkie składniki usunięte razem z mułem, stopniowo powracają.
    Sposób, który najlepiej ujawnia wszystkie „ukryte skarby” mułu, to jego zabezpieczanie w różnorodnych miejscach, tzn. trzeba wiedzieć, jakie zabiegi będą odpowiednie dla jakich stawów. Muszę powiedzieć, że niewątpliwie każdy mądry rolnik musi odkryć to sam, a tutaj podam kilka wskazówek.
    W Kaniowie, po wielu ostrożnych próbach, wielkie sukcesy odniosła następująca metoda: W gorszych stawach, w pierwszym roku po wysuszeniu sieję owies, w drugim roku znowu owies, albo – po dodaniu niewielkiej ilości obornika – pszenicę wymieszaną z koniczyną. W trzecim i czwartym roku następnie sieję koniczynę zmieszaną z trawą uzyskując świetne pastwisko na kolejny rok, jeśli oczywiście nie zdecyduję się stawu zalać. Nie waham się dawać do stawu obornika, szczególnie do wyższych partii, gdzie w całości nie dochodzi woda. Mogę to zrobić bardzo łatwo, gdy tylko zostaje mi jeszcze nieco gnoju. Co tylko posadzę w takim stawie, rośnie lepiej albo przynajmniej tak samo jak na polu, a co więcej – tworzę tym samym „stołówkę” dla owadów i mikroorganizmów. Po napełnieniu stawu wodą znajdą one tam dom.
    W lepszych stawach mogą być na dobrą sprawę uprawiane wszystkie rośliny uprawne, z wyjątkiem jęczmienia, który w Kaniowie (chociaż osiąga relatywnie dużą wagę według standardowej miary) udaje się średnio i nie dostarcza słodu dobrej jakości. Odnośnie pszenicy i koniczyny, zawsze dają one na moich stawach bogate plony. Uznałem, że największy zysk, tak w paszy dla bydła jak i w pieniądzach daje następujący sposób: W pierwszym roku wysiewam groch (małą, wczesną odmianę zielonego groszku), w roku następnym rzepak albo w pewnych wypadkach ziemniaki, a w trzecim roku pszenicę (na twardym gruncie pszenicę galicyjską, a na ilastej próchnicy pszenicę Frankensteina) wymieszaną z koniczyną. W ciągu czwartego i piątego roku sama koniczyna kończy okres użytkowania stawu w celach rolniczych. Podejmuję specjalne działania, dodając trochę nasion trawy do koniczyny wysiewanej na polach pszenicznych tworzonych w wyższych częściach stawów, daje to lepsze widoki na uzyskanie dobrej paszy dla bydła szukającego żywności na terenie stawu.
    Okres „rolniczy” w cyklu użytkowania stawu wolę zamykać koniczyną, ponieważ jej resztki stanowić będą roślinną pożywkę dla owadów, a te dostarczą pożywienia rybom. Co za tym idzie, skorzystam na tym ja, uzyskując większe, dorodne okazy karpia.
    Po tych wszystkich moich doświadczeniach mogę powiedzieć, że najpewniejsze zbiory pochodzą zawsze z terenu stawów i ta gałąź działalności jest bardzo dochodowa w skali roku.
    Chociaż nie zmuszam, bardzo jednakże polecam rolnikom orkę i obsadzanie ich stawów. Zalecam jednak ostrożność, niech starają się nie orać zbyt blisko wałów, aby nie niszczyć utrzymujących groble trzcin. Ja zawsze zostawiam od dwóch do czterech metrów do podstawy wału. Nie śmiem tknąć tego kawałka pługiem, ani nawet nie koszę tam trawy, ponieważ podczas burzowej pogody trzciny służą za falochrony, zwłaszcza, gdy w ciągu lat bardzo się rozrosną i zagęszczą. To niewątpliwie bardzo tania metoda utrzymywania wałów w dobrym stanie, tańsza od wznoszenia ich z kamieni, tak jak to jest na stawie Rosenberg. Tam, gdzie trzciny nie rosną, można uzupełnić ich brak poprzez ścięcie ich w głębi stawu i umieszczenie przy brzegu, gdzie szybko zadomowią się i zapuszczą korzenie.
  
    Zamykam więc niniejszym tę moją rozprawę. Wyszła ona spod niewprawnego pióra wprawnego rolnika i na pewno nie wyczerpuje całości zagadnień. Nie będzie może wielkiej potrzeby pisania takich prac jak ta, ponieważ ona ma być po prostu pomocą, kolejną cząstką dorobku tych, którzy parają się rybołówstwem słodkowodnym (hodowla w stawach) oraz rolnictwem. Wiem bardzo dobrze, że daleko mi jeszcze do perfekcji, lecz mogę uczciwie powiedzieć, że, tak długo jak długo będę prowadził moje doświadczenia, będą one kończyć się sukcesami. Chcę także, w podsumowaniu, zwrócić uwagę na to, co dotyczy wielu rolników – praktyków, to wprawdzie generalizowanie, ale potwierdzone naukowo – niestety mają oni braki w wiedzy dotyczącej wodnej fauny, co jest istotne w tak ważnej kwestii, jak żywienie ryb. Dla dobra gospodarki rybackiej wyrażam uzasadnioną prośbę: niech naukowcy stale udzielają nam kompetentnych porad. Poprzez ostrożne podnoszenie ilości planktonu jako pożywienia dla karpi, możemy w drugim i trzecim roku hodowli ryb poprawić jeszcze wyniki, podobnie jak w roku pierwszym.
    Nie mogę być zbyt nachalny, ale zachęcam wszystkich hodowców, aby w swoich miejscowościach czynili dalsze obserwacje i eksperymenty. Mam nadzieję, że wyniki ich doświadczeń zostaną opublikowane i posłużą wspólnemu dobru. Piękno rolnictwa polega na tym, że nie zna ono zawodowej zazdrości i niech tak zostanie. Nawet, jeśli dzięki doświadczeniom jednego rolnika wzbogaci się drugi, niech ten pierwszy nie czuje się zagrożony, dzięki większemu popytowi na rynkach na pewno wszystko mu się zwróci.
    Tak długo, jak będę tym jeszcze zainteresowany, także i w przyszłości będę udostępniał szerszej publiczności wyniki moich eksperymentów w dziedzinie hodowli ryb i utrzymywania stawów. Będę bardzo rad z każdego sukcesu innych rolników i hodowców, a już z góry życzę im szczerze z całego serca powodzenia.”

sobota, 4 września 2010

Popatrz, jak wszystko szybko się zmienia...

...Coś jest, a później tego nie ma - zauważa w swojej piosence Sidney Polak. Wszyscy mamy w pamięci miejsca lub zdarzenia, które były częścią naszego życia, a przeminęły bezpowrotnie.
Odkąd pamiętam, częścią krajobrazu mojej ulicy był stary młyn, od niego wzięła zresztą nazwę ul Młyńska. Młyn istniał od roku 1811, kiedy to został pobudowany przez Jana Łukowicza, który, wzorem innych młynarzy, także postawił swój zakład wzdłuż młynówki, rzeczki płynącej z Komorowic. Sam zespół młyński (od którego wzięła nazwę ulica) składał się z młyna, młynówki właśnie, oraz niewielkiego stawu. W XIX wieku młyn systematycznie modernizowano. Początkowo żarna młyna były napędzane przez koło wodne, ale w początkach XX wieku zastąpiono je turbiną. Nieco później, bo w latach 20 - tych ubiegłego stulecia wymieniono na nowsze całe wyposażenie (mlewniki, odsiewacze, wialnie, system przeniesienia napędu). Obok znajdował się budynek mieszkalny właściciela, ale wyburzono go w latach 70 – tych. W zamian powstały nowe zabudowania w sąsiedztwie po obu stronach drogi. Po II wojnie światowej młyn został zelektryfikowany i działał aż do 1997 roku. Zawalił się w r. 2006 po ciężkich opadach śniegu i ostatecznie został rozebrany.


Rok 2004  - młyn w jesiennej scenerii


Zawalony dach


Ostatnia ściana - na krótko przed całkowitą rozbiórką

czwartek, 2 września 2010

Quidquid discis, tibi discis

Łaciński tytuł wpisu oznacza oczywiście "czegokolwiek się uczysz, uczysz się dla siebie". Myślę, że to bardzo dobre motto na początek września, kiedy znowu szkolne mury znów zaczynają tętnić życiem. I nie napiszę nic odkrywczego, kiedy powiem starą prawdę, że z biegiem lat człowiek wspomina szkołę z coraz większą nostalgią. Były oczywiście i trudne momenty, nerwy, znienawidzone przedmioty, ale z drugiej strony wielu wspaniałych nauczycieli i dobrych przyjaciół. 
Chociaż już pracuję zawodowo i studiuję kolejny kierunek, to wciąż zdarza mi się uczestniczyć w szkolnych uroczystościach, odwiedziłem zaprzyjaźnioną Szkołę Podstawową i Gimnazjum w Bestwinie. Z tego miejsca pozdrawiam również macierzystą SP w Kaniowie (gdzie przez pewien czas nawet uczyłem) i oczywiście niezapomniane LO im. M. Skłodowskiej w Czechowicach - Dziedzicach. To były piękne czasy, dziękuję za wszystko.


Klasa pierwsza - rok szkolny 1989/1990 (tak, jestem na tym zdjęciu:))


Klasa pierwsza - rok szkolny 2010/2011