Niniejszy blog w żaden sposób nie wyraża stanowiska jakiejkolwiek instytucji, partii, organizacji, a jedynie osobiste przemyślenia i poglądy autora. Nie jest też żadnym "oficjalnym blogiem", zrobiłem go po to by się dzielić z Wami wszystkim, co mnie interesuje. Życzę wszystkim miłego czytania!

wtorek, 30 listopada 2010

Dołącz do klubu Dziadka Władka

Na portalu społecznościowym nk.pl została niedawno założona grupa "The Best Fun Club Dziadka Władka z Bestwiny". Piszę o tym dlatego, że twórca grupy, pan Władysław Kozieł, to znany nie tylko w naszych stronach twórca zabawnych żartów, fraszek, kalamburów, palindromów, skojarzynek, bajeczek i innych krótkich form humorystycznych. Jego prace publikował m.in. "Dziennik Zachodni", a doceniła je również Rada Gminy Bestwina, przyznając nagrodę za promocję gminy. Największą jednak satysfakcję pan Władysław może mieć chyba jednak z faktu, że niektóre dowcipy jego autorstwa są dziś powtarzane w całej Polsce, a ludzie nie zdają sobie sprawy, że wyszły one właśnie z niewielkiej Bestwiny.


"Szukam sensu bez sensu w nonsensie" - To motto twórcy grupy oraz autora strony internetowej: 


Na tej witrynie znajdziemy wszystkie małe dziełka Dziadka Władka, zabawne grafiki, dedykacje i wyniki konkursu na "Szwarnego Karlusa", w którym Władysław Kozieł zajął pierwsze miejsce. Regularne publikacje śmiesznych fotografii i krótkich aforyzmów dowodzą, że p. Władysław nie zna pojęcia nudy. Nawet sam tytuł grupy można zapisywać i odczytywać dwojako - albo jako "Fan Club", czyli po prostu klub fanów, albo "Fun Club", bo "fun" to przecież zabawa. Zapraszam do zapoznania się z tą ciekawą postacią:)


sobota, 27 listopada 2010

Trochę inny Lem

 Co nieco o "Szpitalu Przemienienia"

Zawsze kiedy mnie pytają o ulubionych polskich pisarzy, wymieniam wśród nich Ryszarda Kapuścińskiego i Stanisława Lema. Napiszę dziś o tym drugim, a zwłaszcza o świeżo przeczytanej książce tego autora "Szpital Przemienienia".
Zwykliśmy patrzeć na Lema przez pryzmat przeczytanych w szkole podstawowej "Bajek robotów" i "Opowieści o pilocie Pirxie". I kto zakończy przygodę z tym pisarzem tylko na tych lekturach, szybko się zniechęci. Ze mną było całkiem podobnie, dopóki nie sięgnąłem po "Solaris", "Eden", "Dzienniki Gwiazdowe", a w końcu także "Szpital Przemienienia". W zasadzie dopiero na studiach zacząłem dojrzewać do Lema i tego, co przekazywał nie tak dawno zmarły autor rodem ze Lwowa.
Ogół czytelników zalicza twórczość Lema do literatury z gatunku science - fiction, a w zasadzie hard science - fiction, czyli takiej, gdzie więcej jest nauki niż fantastyki. W historiach o podboju kosmosu, międzyplanetarnych podróżach i spotkaniach z inteligentnymi istotami z innych galaktyk kryje się jednak drugie dno - rozważania filozoficzne o naturze człowieka, jego umyśle, wyborach etycznych, rozwoju nowych technologii.
W "Szpitalu Przemienienia", pierwszej powieści Lema, nie ma  ani grama science - fiction. Poznajemy za to środowisko lekarzy szpitala psychiatrycznego w Bierzyńcu, gdzie pracę podejmuje świeżo upieczony medyk Stefan Trzyniecki. Przyjeżdżając na pogrzeb wuja spotyka  Staszka, kolegę za studiów i za jego namową zostaje w nowym miejscu. Czasy są jednak niespokojne, trwa druga wojna światowa, Polska znajduje się pod okupacją i niczego nie można być pewnym. Mimo tego dyrektor szpitala, Pajączkowski stara się nadal wykonywać swoje obowiązki, do pomocy mając zespół lekarzy o bardzo różnych poglądach i postawach życiowych. Jest zatem piękna i wrażliwa Nosilewska, karierowicz Kauters, zasadniczy Rygier, nieprzewidywalny Marglewski i jeszcze inni, w tym mieszkający w szpitalu jako gość ekscentryczny poeta  Sekułowski.
Jak można się domyślić, każdy z lekarzy ma do pacjentów inne podejście, nie zawsze mające na celu dobro chorego. Niekiedy życie ludzkie przegrywa z chęcią zbadania "interesującego przypadku", tak dzieje się, kiedy chirurg Kauters zwleka z przeprowadzeniem operacji guza mózgu. Pytania zaczynają się mnożyć, gdy okazuje się, że szpital zająć ma niemiecka armia, a jak hitlerowcy obchodzili się z ludźmi chorymi psychicznie, wiemy bardzo dobrze...
Myślę, że wszyscy mający ochotę na przeczytanie czegoś ambitniejszego, albo chociaż zapoznanie się z próbką twórczości Lema, powinni sięgnąć po "Szpital Przemienienia", albo obejrzeć nakręcony w 1978 r. film na podstawie powieści.


Okładka książki

poniedziałek, 22 listopada 2010

Od założenia miasta

Chcecie wiedzieć dlaczego niejaki David Rosseau z Kentucky nie został w 1851 roku stracony przez Hiszpanów? Albo skąd wzięła się nazwa teddy bear i co ma z tym wspólnego jeden z prezydentów Stanów Zjednoczonych? W takim razie poczytajcie sobie niedawno założony blog Kamila.
Blog ten nosi tytuł "Ab urbe condita", czyli "Od założenia miasta". Tym terminem starożytni Rzymianie określali  upływ kolejnych lat. Sam autor wybór tytułu uzasadnia w następujący sposób: Postanowiłem zacząć pisać własnego bloga, a raczej poić Was dawkami różnych informacji, ciekawostek ze świata historii i nie tylko:) Otóż ab urbe condita minęło kilka ładnych setek lat to i informacji na blogu, o ile będzie mi się chciało pisać, powinno być dużo:) 
Serdecznie zapraszam do poczytania, bardzo cieszy fakt, że powstała kolejna ciekawa strona. Autorowi gratuluję pomysłu.

Blog dostępny jest pod adresem: 



środa, 17 listopada 2010

Człowiek na miarę epoki

Oto wywiad z doktorem nauk medycznych Franciszkiem Magą przeprowadzony 6 XII 2007 r. Kiedyś już był w internecie, ale zniknął, więc zamieszczam go na swoim blogu.


dr Franciszek Maga

- Panie Doktorze, Już po raz drugi był Pan nominowany do Nagrody im. Londzina, jest Pan również laureatem innych nagród i wyróżnień. Pana praca jest doceniana nie tylko w gminie. Czy jest to dla Pana zachęta do dalszej służby na rzecz naszej społeczności?

            Cokolwiek robiłem, robiłem z serca. Nie dla medali, nie z żadnego wyrachowania, nie na poklask, ale z poczucia obowiązku. Bo lekarz wiejski to nie tylko gabinet i pacjent w łóżku, ale człowiek, który z różnych przyczyn w życie wsi musi się włączać. Nie wyobrażam sobie terenowego lekarza, który by tylko „odfajkował” godziny – tyle a tyle pacjentów na godzinę i odszedł... środowisko by go odcięło, nie zmieściłby się. Trzeba wejść w to środowisko z wielką twórczą troską. To zawodowy obowiązek, bezspornie z mojej strony. Jest zapotrzebowanie społeczne i ja korzystałem z niego, ciesząc się, ze mogłem wejść w tą swoją „działkę”.

- Do wszystkiego, co Pan osiągnął, dochodził Pan ciężką pracą. Najtrudniejsze były zapewne początki. Czy może podzielić się Pan z czytelnikami portalu chociaż kilkoma wspomnieniami z przeszłości?

            Ja byłem zahartowany już z lat okupacyjnych! Wysiedlenie, jako służący przy koniach, w stajni...w ogóle wysiedlili całą moją rodzinę. Byłem więc zahartowany w rozmaitej biedzie. To jedna sprawa. Studia...byłem mocnym studentem, potem etatowym młodszym pracownikiem naukowym już na ostatnich latach studiów przy katedrze anatomii opisowej i topograficznej u rektora prof. Rogalskiego.  Grupa studencka była w moich rękach i ponosiłem za nią odpowiedzialność. Przez ostatnie trzy lata byłem starostą roku, z wolnych wyborów...Dojrzewałem więc w rozmaitych sprawach – byłem niewygodny politycznie! Dyplom dostałem w listopadzie (1952 – przyp. S.L), ale pierwszego lipca już byłem w mundurze. Nie miałem jeszcze jednego egzaminu, z medycyny sądowej, a już byłem wcielony „do woja”. To była polityczna decyzja. Służąc w Korpusie Węglowym zastałem tam warunki polowe. W koszarach 1200 – 1500 ludzi i ta poniewierka tych „chłopaczków”...Na kopalni, na dole... musieliśmy tam zjeżdżać, być z nimi na dobre i na złe. I tak leciało moje życie – miałem różnorakie doświadczenia i potem, jak przyszedłem tu, na wieś, to nie byłem jak jakiś fircyk, tylko zahartowany chłop z lat okupacyjnych, żołnierz w stopniu kapitana, potem majora. A na uczelni  - tylko trzech nas było na roku młodszymi pracownikami nauki – z konkursu! Więc nie byłem pierwszym lepszym biedaczkiem co tylko „łapie egzaminki”. Bo anatomia to jest pięć tomów, każdy po pięćset stron, wielka wiedza, odpowiedzialność...A prof. Rogalski był bardzo wymagający, sam sobie dobierał kadrę, sprawdzał nas i do końca był moim przyjacielem. Kiedy byłem w wojsku, to właśnie dzięki jego interwencjom nie byłem aż tak bardzo poniewierany...

- Czy ma Pan jakiś wzór dobrego lekarza? Kto wywarł największy wpływ na Pańskie życie zawodowe?

            Spotkałem wielu takich ludzi. Zacnych, wielkiej klasy...Z czasów okupacyjnych taka sylwetka to bez wątpienia dr Niedźwiedzki, w Czechowicach – sylwetka niepowtarzalna, o wielkiej wiedzy, wielkim doświadczeniu, wielkim sercu. Człowiek który o każdej porze dnia i nocy – a nie było wtedy samochodów -  jeździł do chorych furmanką. Obserwowałem więc jego życie i rzeczywiście, zapamiętałem, że było ono w jakiś sposób doskonałe. I potem – prof. Rogalski, on nas traktował niemalże jak swoich synów. Przyglądałem się jego postawie, jego ofiarności, jego zaangażowaniu – to była taka sylwetka wiodąca. I profesorowie z innych katedr, z chirurgii – myślałem o tej specjalności mając przygotowanie z anatomii opisowej i topograficznej, przepracowałem nawet dwa lata w prosektorium, ale później wzięli mnie do wojska. Profesor z chirurgii bardzo się mną interesował, nawiązywałem z nim robocze kontakty. I potrzebował mnie też jako starosty roku, przy rozwiązywaniu problemów w grupie studenckiej. Nie tylko prowadził katedrę chirurgii, ale był jeszcze przewodniczącym Komisji Etyki przy Radzie Okręgowej Ministerstwa Zdrowia w tamtym czasie. To był prof. Bogusz, postać bardzo świetlana. On zawsze mówił: „Lekarz to zawód i powołanie. Powołanie, które sprawia, że ktoś się poświęca dla drugiego człowieka w sposób bezinteresowny, ustanawia sobie świadomie cel życia i sposób życia”. To było takie jego hasło. Był moim przyjacielem i podpatrzyłem u niego wiele pozytywnych cech jako człowieka, jako naukowca, szlachetną duszę. Z zakładu kardiologii - również wspaniały – prof. Gertz. On mnie traktował jako „duszę, w którą warto inwestować”. Wykazywał się wielką wiedzą i darzył mnie szacunkiem, co mnie bardzo budowało. W wojsku wielkich ludzi nie było – ale tam z kolei ja byłem wzorcem dla niektórych. Starałem się opiekować żołnierzami, kadrą i jej rodzinami. Wniosłem więc chyba wiele mądrości do rodzin tych rozmaitych oficerów politycznych, karierowiczów itd...odbudowywałem ich dusze i wiarę w dobre jutro.

- Bestwina zawdzięcza Panu wiele wspaniałych inicjatyw, z pana inspiracji powstały budynki użyteczności publicznej, ośrodek zdrowia, poczta... Jak udawało się panu łączyć działalność społeczną z pracą zawodową?

            Przez całe lata 2 – 3 godziny dziennie nie były „moje”, oddawałem je na służbę innych. Ponadto, przez 25 lat nie byłem na urlopie! Przepracowałem wszystkie soboty. Ostatnie L-4 miałem w 1974 r. Od tego czasu wykorzystałem wszystkie dni robocze. A miałem jeszcze dość duży zakres obowiązków w województwie – wiązało się to z urzędowaniem w soboty i niedziele (dr Maga był m.in. Rzecznikiem Dobra Służby Zdrowia w Komisji Kontroli Służby Zdrowia w Katowicach – przyp. S.L.). To wszystko kosztem rodziny, kosztem własnego czasu...

- Jak ocenia Pan stan zdrowia mieszkańców Bestwiny i okolic w ostatnich latach?

            Uważam, że jesteśmy „na bieżąco”. Mamy mocną kadrę, jest nas sporo. Ja przez całe lata byłem sam, potem było nas dwóch, później doszedł pediatra. Potem jeszcze ginekolog. A w tej chwili mamy czterech internistów, jest pulmonolog, jest diabetyk...Więc usługi są podzielone między dobrych specjalistów i  środowisko ma się dobrze. Uważam, że jesteśmy placówką wzorcową od każdej strony – lokalowej, bazowej i lekarskiej. Mamy własne, wyspecjalizowane laboratorium analityczne, rentgen, fizykoterapię i jeszcze inne możliwości służenia ludziom. Więc nie ma potrzeby robienia wielkiego krzyku. A o ile uda się jeszcze „wyrwać” z Unii jakieś pomoce, to będzie bardzo dobra sprawa, ocieplony budynek. Postawiliśmy go w r. 1972 r. i trzeba pomyśleć o jakiejś budowlanej korekcie. (Zmodernizowany budynek oddano do użytku w roku 2010 – przyp. SL).

- Co mógłby Pan poradzić młodym ludziom wchodzącym w dorosłe życie, stojącym przed wyborem szkoły i zawodu, być może medycyny?

            Powtórzyłbym maksymę mojego profesora Bogusza – „Lekarz to zawód i powołanie. Powołanie, które sprawia, że ktoś się poświęca dla drugiego człowieka bezinteresownie, uznając to za świadomie wybrany cel życia i sposób życia”. Nie zawsze niestety tak jest i potem nas, lekarzy czasem opinia publiczna piętnuje – jeden zgrzeszy, to „obrywają” wszyscy.

- Bardzo dziękuję za wyczerpujący wywiad.

- Dziękuję również.


czwartek, 11 listopada 2010

Być jak Jamal Malik - o filmie "Slumdog, milioner z ulicy"

(Uwaga: poniżej znajdują się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu.)

Co może zrobić gracz z "Milionerów" w dzień przed usłyszeniem ostatniego pytania za najwyższą stawkę? Porządnie się wyspać, w myślach planować kupno domu czy jachtu albo... trafić na brutalne przesłuchanie na policyjny posterunek gdzie będzie bity pałkami i traktowany prądem. No bo jak to właściwie możliwe, żeby niejaki Jamal Malik, wychowany w slumsach roznosiciel herbaty dla telemarketerów mógł znać odpowiedzi na takie pytania jak:  Który ze znanych indyjskich poetów napisał "Darshan Do Ghanshyam"?, albo "Podobizna którego prezydenta widnieje na banknocie studolarowym?"
 A jednak, pomimo drwin prowadzącego, Jamal odpowiada bezbłędnie i pnie się w teleturnieju coraz wyżej, zyskując sobie sympatię prostych ludzi z przedmieść Bombaju (obecnie Mombaju) i slumsów całych Indii. A skąd znajomość odpowiedzi? Banalnie odpowiadając, z życia. Prawie każde pytanie wiąże się z jakimś wspomnieniem z dzieciństwa, a to spotkaniem znanego autora, a to zarobieniem studolarówki podczas oprowadzania amerykańskiej pary po Tadż Mahal.
 Dzieciństwo i młodość głównego bohatera nie były, jak się domyślacie, usłane różami. Matkę zamordowali mu muzułmańscy fanatycy, potem został porwany przez przestępczą bandę, starszy brat został gangsterem, a ukochana dziewczyna, Latika, znajdowała się w szponach mafijnego bonzy. Jak napisałem na początku, praca Jamala też nie była szczytem marzeń. Wszystko odmienił dopiero udział w indyjskiej wersji "Milionerów".
Nie będę pisał o szczegółach, gdyż zepsułbym czytelnikom radość oglądania, powiem jednak, że film Danny'ego Boyle'a słusznie zasłużył na 8 "Oscarów". Ciekawa historia o współczesnym kopciuszku rozgrywa się we wspaniałych pejzażach pięknych, (choć trzeba przyznać, bardzo ubogich) Indii. Warto zobaczyć.


Plakat z filmu

Wolna i Niepodległa

Kilka zdjęć z tegorocznych obchodów Święta Niepodległości (Bestwina). 


Warta honorowa przy pomniku


Uroczysty pochód


Delegacje OSP


Poczty sztandarowe


Występy dzieci - przegląd pieśni patriotycznej


Koncert laureatów

piątek, 5 listopada 2010

Grzeczność oczami uczniów

Dzisiaj udałem się do Szkoły Podstawowej w Kaniowie, aby obejrzeć przedstawienie, którego tematem były zasady dobrego wychowania. Bardzo za to miłe zaproszenie dziękuję, a poniżej zamieszczam moją relację oraz fotografie.

„Grunt to dobre wychowanie"

Grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą – stwierdzenie Sędziego z „Pana Tadeusza” i dziś nie traci nic ze swojej aktualności. I wcale nie chodzi tutaj o znajomość wytwornych zasad etykiety rodem z przyjęć u koronowanych głów, ale o umiejętność godnego zachowania się w codziennych sytuacjach. Z okazji „Tygodnia Grzeczności” na tę sprawę zwrócili uwagę uczniowie klasy 6 Szkoły Podstawowej w Kaniowie, którzy pod kierunkiem pań Katarzyny Hesek i Jolanty Wojtyły – Staszek przygotowali 5 listopada bardzo ciekawy spektakl.



Osią przedstawienia były scenki ilustrujące wiersze polskich poetów – Ludwika Jerzego Kerna i Jana Brzechwy. W aktorskiej ilustracji wiersza pt. „Pierwszy” buntowniczy Maciek nie ustąpił nikomu miejsca w autobusie. Słynna „Samochwała” wciąż mówiła o własnych zaletach, a znana „Kwoka” pouczała wszystkich naokoło, zapominając o hamowaniu własnego języka w komentowaniu wad swoich gości. „Skarżypyta” wciąż donosiła o nawet najdrobniejszych przewinieniach kolegów i koleżanek.





Pomimo, że wykorzystane utwory mają już swoje lata, nie zestarzały się ani trochę. W prostych słowach uczą elementarnych zasad savoir – vivre’u, mówienia „proszę”, „dziękuję”, „przepraszam”, zachęcają do skromności i pomagania innym. Zresztą nie tylko wiersze były elementami całej „kampanii o grzeczność”. Uczniowie stworzyli gazetki ścienne, uczestniczyli w specjalnych lekcjach z pedagogiem szkolnym, a także w konkursie plastycznym, gdzie nagrody ufundowali sponsorzy oraz Komisja ds. Rozwiązywania Problemów Alkoholowych przy Urzędzie Gminy w Bestwinie. Pełnomocnik Wójta, Bożena Jaromin została zaproszona na przedstawienie jako gość honorowy. 





Ukazał się także specjalny numer szkolnej gazetki „Coś na przerwę” w całości poświęcony tematyce dobrego wychowania. Można w nim znaleźć interesujący wywiad z „Janem Savoir Vivre”, słowa „Dzień Dobry” w 14 językach oraz poezję uczniowską.
Być może postawa dzieci znających zasady poprawnego zachowania się zachęci także dorosłych do uważnego przyjrzenia się swojemu postępowaniu.